środa, 5 kwietnia 2023

Szlak Dookoła Wrocławia

Wybranie się na wędrówkę w grudniu to zawsze jest wyzwanie. Nie wiem jak Was, ale mnie w grudniu zawsze ogarnia lenistwo. Tym razem jednak miałam motywację - na Kolosach za 2022 miałam okazję wręczyć wyróżnienie w kategorii Wyczyn Roku Ewie Chwałko za przejście Łuku Karpat. Gadu, gadu, okazało się, że Ewa mieszka praktycznie na żółtym szlaku Dookoła Wrocławia. Parę miesięcy później umówiłyśmy się na wspólne przejście tego szlaku z noclegami pod dachem. To była doskonała opcja na grudzień. Alternatywną relację z tej wędrówki możecie przeczytać na blogu Ewy

Żółty Szlak Dookoła Wrocławia im. dra Bronisława Turonia to dokładna pętla wokół dolnośląskiego miasta, licząca według moich obliczeń 182 km. Według PTTK miał mieć 141 km, a informacje co do początku i końca były bardzo mętne - szlak miał nie być pełną pętlą, zaczynać się w Chrząstawie Wielkiej i kończyć w Brzezince Średzkiej, gdzie indziej jeszcze pisano o 14-kilometrowym dodatkowym odcinku znakowanym kolorem czarnym i o tym, że szlaku nie da się przejść w całości ze względu na niemożliwe przeprawy przez Odrę. Wszystkie te informacje, z wyjątkiem jednej przeprawy, okazały się być nieprawdziwe. Ale żeby się o tym przekonać, musiałyśmy się wybrać na szlak :-)

Poniżej wklejam mapę, stworzoną przez Michała Garstkę, znajomego Ewy. Osobnymi kolorami zaznaczone są nasze dzienne odcinki. Przejście zajęło nam 7 dni, z czego pierwszy był bardzo krótki. Szłyśmy zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara.



W ten sposób tuż przed Bożym Narodzeniem wylądowałam we Wrocławiu. Właściwie to wyczołgałam się z opóźnionego pociągu, a Ewa wyłowiła mnie z tłumu wysypujących się z niego pasażerów. Było zimno i ponuro, ale nie było czasu tego faktu przetrawiać w głowie, bo na peronie stał już lokalny pociąg, którym pojechałyśmy na stację Wrocław Pawłowice, gdzie chciałyśmy zacząć wędrówkę. Dokładnie zaplanowałam każdy dzień, noclegi były już też (z wyjątkiem jednego) ogarnięte. Nie miałyśmy żadnych informacji co do tego czy i gdzie znajduje się kropka, w Pawłowicach po prostu pasowało nam logistycznie.




Pierwszy znak znalazłyśmy na słupie, był piękny i nowy. Nie zawsze tak było dalej, ogólnie szlak był dobrze oznakowany, jednak niektóre odcinki były bardzo dawno nie odnawiane. Skierowałyśmy się od razu ku Pałacowi Kornów, będącego obecnie własnością Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu. Miałyśmy tam umówiony wstęp, bo Ewa ma tam znajomości - pracuje w uniwersyteckim wydawnictwie i uczęszcza do pałacu na jakieś wydarzenia kulturalne. Mogłyśmy zatem zajrzeć do pomieszczeń, w których to i owo przetrwało obie wojny. Szczególnie podobał mi się wypchany indyk, spoglądający szklanymi oczami na zmieniających się właścicieli.






Napiłyśmy się herbaty i ruszyłyśmy dalej, w las. A tam niespodzianka: bardzo stara kropka szlakowa! Dowiedziałam się później, że obecnie PTTK nie maluje kropki i to jest stara kropka, która pozostała w Pawłowicach po poprzednim znakowaniu. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności właśnie tam zaczynałyśmy szlak, chyba jakiś nadprzyrodzony impuls kazał mi wybrać to miejsce na początek :-)




Miałyśmy tego wieczora tylko 10,5 km do przejścia. Las był śliczny, ośnieżony świeżym, białym, jeszcze nie ubrudzonym śniegiem. Szybko się jednak zaczęło robić ciemno - ostatecznie to nic dziwnego, skoro dni były wtedy najkrótsze w roku. Nawigacja nie przedstawiała wielkich trudności, znaki były widoczne, a ogrzany telefon w kieszeni mógł być w każdej chwili wyciągnięty dla potwierdzenia właściwego kierunku. Przeszłyśmy Pruszowice, Domaszczyn, a już w Szczodrem zwrócił naszą uwagę ładny stary budynek. Była to siedziba dawnego konsulatu Szwecji (pałac wybudował rząd Szwecji w 1880 r.)! Zbliżyłyśmy się, chcąc zagadnąć o funkcję budynku stojącą tam grupkę mężczyzn. Miejscówka wydawała się bardzo kusząca noclegowo i rzeczywiście, coś było na rzeczy - panowie  powiedzieli, że jest to schronisko, ale nocleg dla nas mógłby się nie zakończyć dobrze (było to powiedziane żartem). Ambasada to obecnie schronisko im. Brata Alberta dla bezdomnych mężczyzn.







Nocleg miałyśmy w Szczodrem, u Asi, koleżanki Ewy. Dom był bardzo przytulny, a zwłaszcza kuchnia, gdzie gospodyni przygotowywała potrawy na kolację. Najpierw na stół wjechały krewetki, a potem włoska zupa, której nazwy nie pomnę. Bardzo miło było spocząć w cieple. 




Rano na dworze mróz był chrupiący. Wyszłyśmy ciepło ubrane, z termosami pełnymi gorącej herbaty. Szłyśmy przez małe miejscowości drogą, dopiero potem, między Kamieniem a Rakowem, było trochę przyrody. Była to przyroda dosyć wychłodzona - kompleks stawów rybnych był skuty lodem, choć rzeczki, na których były założone, były w stanie płynnym.















W Rakowie musiał być kiedyś pałac, lecz do naszych czasów przetrwała tylko brama i kaplica w parku.





Przysiadłyśmy na przystanku, była to pierwsza zadaszona opcja, jaka się trafiła. Żałowałam, że nie zabrałam poddupnika, ale kompletnie o nim zapomniałam, bo zazwyczaj nie zabieram takich rzeczy. A teraz by się przydało... Ławki były straszliwie zimne i musiałam podłożyć pod tyłek kurtkę. Napiłyśmy się herbaty i zjadłyśmy po kilka pierniczków.




Zmarzłyśmy siedząc, ale tymczasem coś drgnęło w pogodzie i chmury zaczęły się rozchodzić. Zrobiło się ślicznie, śnieg iskrzył i nie było wiatru. Lasy Grędzińskie w tych okolicznościach robiły wrażenie. Ewie zachciało się zdobyć najwyższy punkt w okolicy, bo miał zaznaczoną wysokość na mapie. Weszłyśmy więc na Skrzydlną, 147 m n.p.m. Najpewniej jest to jakaś stara polodowcowa wydma.





Wędrowałyśmy dalej leśną drogą, bardzo śliską, bo jeździły po niej auta. Na kilkaset metrów założyłam nawet raczki (Rapeks, który dostałam kiedyś do testów, nie ma kolców tylko krótkie bolce idealne na oblodzone drogi). Przekroczyłyśmy Widawę po raz pierwszy i znalazłyśmy się na obrzeżach Chrząstawy Wielkiej. Potem była Chrząstawa Mała i Wojnowice - szłyśmy raźno, chcąc jak najwięcej przejść przed nastaniem ciemności.










Jeszcze było jasno, kiedy wyszłyśmy na pola przed linią kolejową, ale strasznie się zagadałyśmy i nie sprawdziłyśmy przebiegu szlaku. Przegapiłyśmy skręt i nadłożyłyśmy kawał drogi. Trzeba było się wrócić i w zupełnie innym miejscu przekroczyć tory. Łuna na niebie zgasła i nadeszła noc. Miałyśmy jeszcze kawał drogi, 2 km asfaltu do Śluzy Ratowice. To właśnie ta śluza, co do której nie było wiadomo czy jest otwarta czy nie. Najpierw jednak zajrzałyśmy jeszcze na miejsce pamięci i stanęłyśmy na chwilę przy pomniku ofiar niemieckiego obozu pracy w Rattwitz (czyli w Ratowicach).





Doszłyśmy do śluzy i niestety okazało się, że teren jest zamknięty i wstęp wzbroniony. Remont wlecze się tam latami. Wyglądało to tak jakby przejście było możliwe, siatka była odgięta, ale bałyśmy się tam iść po ciemku, nie będąc tam nigdy wcześniej, a zresztą jak nie wolno, to nie wolno. Wróciłyśmy do wsi i zorientowałyśmy się co do transportu do niedalekiej Czernicy, gdzie mieszka Ewa. Szczęściem miał niebawem nadjechać ostatni tego dnia gminny autobus. Na przystanku jeszcze zdążyłyśmy zmarznąć, ale nic to, nawet nie minęło pół godziny, a już znalazłyśmy się w domu Ewy z talerzami rosołu na stole. Potem długo się nawadniałyśmy pyszną zimową herbatą z imbirem i plasterkami cytrusów.






Trudno nam było zerwać się skoro świt... Świt dawno minął, kiedy siadłyśmy do porannej jajecznicy z cebulką. Została ona podana wraz z kawą w pięknej zabytkowej porcelanie ze śląskiej manufaktury Sorau, którą kolekcjonuje Ewa.





Musiałyśmy dobić jakoś do szlaku po drugiej stronie Odry. Zeszłyśmy po prostu nad rzekę i wzdłuż niej poszłyśmy do przepięknego starego mostu kolejowego, którym przeszłyśmy na druga stronę. Podobno most ma zostać rozebrany. Będzie to ogromna strata, smutno że się wciąż tak niefrasobliwie niszczy zabytki.






Po drodze do szlaku miałyśmy wieżę widokową Kotowice. Była otwarta, więc weszłyśmy, ale widoki były dość przymglone.





Miałyśmy próbować skręcić w którąś z podmokłych dróżek żeby dojść do samej śluzy, ale nie widziałyśmy gdzie miałaby być jakaś dróżka i jak się ocknęłyśmy byłyśmy już blisko szlaku, więc do śluzy się nie wracałyśmy. Czujemy się usprawiedliwione kilkoma dodatkowymi kilometrami :-)





Za Kotowicami czekał nas najpiękniejszy odcinek całego szlaku. Szlak zatoczył prawie że pełną pętlę wokół Jeziora Dziewiczego, starorzecza odry, otoczonego ładnym prawie naturalnym lasem. Ten las jest udostępniony w ramach programu Zanocuj W Lesie i można tam biwakować, a nawet jest oficjalne miejsce ogniskowe. Śnieg zaczął sypać tak gęsto, że osiadał nam na czapkach i plecakach, a ścieżki leśne były pokryte grubą jego warstwą. Szło się mozolnie, ale wyśmienicie.







W Siechnicach nagle pojawiły się kominy elektrociepłowni - zapytałam pracownika co to za zakład. Mieścił się on tam już przed wojną, sądząc po wspaniałej niemieckiej architekturze industrialnej. Siechnice w ogóle były fajne. Chciałyśmy usiąść w cieple i zjeść lunch, myślałyśmy o stacji kolejowej czy może jest otwarta, ale zanim tam doszłyśmy, trafiłyśmy do biblioteki. Tam przycupnęłyśmy w korytarzu. Mogłyśmy skorzystać z WC i wygrzać się, przesympatyczne miejsce.








W Świętej Katarzynie ciekawy był tylko kościół parafialny pw. św. Katarzyny Aleksandryjskiej z XIII w. Takie kościoły były w wielu miejscowościach na szlaku i zawsze było widać z daleka ich gotyckie wieże. Wśród zabudowy mieszkalnej można było tylko wzdychać do estetyki czasów dawno minionych - nowe osiedla były arcydziełem kiczu. Co bogatsi mieszkańcy fundowali sobie jakieś ozdobne akcenty. Było już ciemno, ale dostrzegłam nawet coś w rodzaju tympanonu z podobizną gołej baby na czyjejś nowiuśkiej elewacji.



JP II na skrzyżowaniu. Wydawało mi się, że ręka świętego wygraża zgniłemu Zachodowi ;-)




To zresztą nie koniec atrakcji. Po przejściu kilku podobnych wsi rzuciłyśmy się oglądać Zamek Topacz w Ślęzie. Na dziedzińcu były całe roje światełek świątecznych, a w parczku jeszcze kolejne zwisały z drzew, drgając w rytm jakiejś potwornej elektronicznej muzyki. Zwieszały się z gałęzi podobne do iluminowanych smarków. Przypominały mi nowozelandzkie glowworms, robaczki wykorzystujące zjawisko bioluminescencji. Mięsożerne muszki łapią zdobycz, zawieszając pionowo jedwabne nici, które są pokryte lepkim śluzem, który łapie owada.






Nocleg u Moniki, kolejnej koleżanki Ewy był już bardzo blisko. Gospodarze wrócili właśnie z lasu, więc zamówiliśmy pizzę i raczyliśmy się dolnośląskim winem, które było naprawdę przepyszne. W domu właśnie kończył się remont, ale znalazły się dla nas dwa materace :-)




Rano chciałyśmy przyjrzeć się jeszcze kościołowi św. Andrzeja Apostoła w Bielanach Wrocławskich.
Późnogotycka budowla pochodzi z lat 1520-1530. Pierwotna świątynia była drewniana i wybudowano ją w miejscu jeszcze wcześniejszego obiektu świątynnego. Kościół przebudowano w XVII wieku. Na południowej ścianie świątyni znajduje się ciekawa płyta nagrobna z XVII wieku.




Szlak poprowadził nas dalej do siedziby Amazona... Śnieg padał gęsty i mokry. Ewę zaczęło coś obcierać w bucie, więc zatrzymałyśmy się zaraz na plastrowanie, bo z takimi rzeczami nie należy zwlekać.





Przez większą część dnia brnęłyśmy przez śniegi jak Baśka w Panu Wołodyjowskim. Było tego śniegu naprawdę dużo! Szlak prowadził rzadko już użytkowanymi polnymi drogami, a potem wchodził znów do wsi i znów oglądałyśmy kościoły...






Poniższy kościół to kościół w Tyńcu Małym pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi z początku XVI w. Wnętrze zostało zbarokizowane. Na ołtarzu głównym znajduje się najstarsza w Polsce figura Matki Boskiej Fatimskiej z 1936 roku, której fundatorką była baronowa Maria Josefha von Ruffer, ostatnia właścicielka majątku ziemskiego w Tyńcu Małym. Miałyśmy okazję obejrzeć tę figurkę, bo kościelny akurat otworzył świątynię.





Ruch na drogach spory, poboczy nie było albo było zasypane hałdami śniegu. Szło się źle i niezbyt bezpiecznie, ale nie poddawałyśmy się. Najgorsze były okolice rozjazdów przy dwupasmówkach.





Ciekawą miejscowością jest Jaszkotle. Minęłyśmy tam pozostałości grodziska z XIII - XIV wieku, gdzie teraz jest górka do zjeżdżania na sankach i rzuciłyśmy okiem na kościół gotycki Wniebowstąpienia Pana Jezusa. Pierwszy kościół we wsi był już w 1309 r. Obecny został wzniesiony w 1473, a rozbudowany na początku XVI w.





W Smolcu ciekawe dekoracje świąteczne, a w Kęłbowicach ruiny wspaniałego neobarokowego pałacu z 1882 r. W czasie II wojny światowej pałac był siedzibą Gestapo. W przypałacowym budynku gospodarczym urządzono stoiska z lokalnymi wyrobami. Żałowałyśmy, że zjadłyśmy lunch na przystanku. Ale za to dostałyśmy za darmo kilka niesprzedanych bułek :-)









Końcówka jak zwykle odbywała się już po zmroku. Z Jerzmanowa szłyśmy drogą do parku na skraju Złotników. Ładny był to park, ze starymi drzewami. Na końcu trzeba było przejść mostek, który łączył park z Leśnicą Wrocławską. Tam miałyśmy pociąg, okazało się, że musimy prawie na niego biec, więc ścięłyśmy kawałek szlaku (trzeba było nadrobić następnego dnia). Jak dobiegłyśmy na dworzec, na tablicy wyświetliło się opóźnienie. No ale w końcu pociąg nadjechał i tym razem spałyśmy znowu w Czernicy u Ewy.




Następnego dnia wędrowałam w pojedynkę, bo Ewa zobowiązała się wziąć udział w charytatywnym wejściu na Śnieżkę w szortach (szła i tak w ubraniu, bo miała jeszcze katar). Pojechałam z powrotem do Leśnicy i odrobiłam przegapiony odcinek, zaglądając na zamek będący dawniej rezydencją książęcą. Jego budowę zakończono w 1132 roku i był to wtedy gródek obronny. Od tego czasu był wielokrotnie niszczony i przebudowywany. Zajrzałam też do kościoła św. Jadwigi z XV w (pierwsza świątynia w tym miejscu istniała już w wieku XIII). Była niedziela, więc był otwarty. Leśnica to w ogóle piękna miejscowość, dawne miasteczko, dlatego ma miejską, a nie wiejską zabudowę.










Za Leśnicą stara aleja drzew prowadziła do lasu, aczkolwiek był to tylko skraj Łęgów nad Bystrzycą. Niemniej, było tam ślicznie, biało i spokojnie. 





W Lutyni znowu mniej przyjemnie - bo brak pobocza - ale to też była ładna wieś, a za nią piękne pola.








Doszedłszy do nowej obwodnicy Wrocławia miałam pewien problem z jej przekroczeniem. Szlak został rozcięty, a to był właśnie ten słabo oznakowany odcinek i nie wiedziałam w którą stronę iść żeby się wydostać na drogę - wzdłuż niej biegł głęboki rów. Na prawo robił się tylko głębszy, na lewo udało się przeskoczyć i wejść po stromej skarpie. Musiałam iść kawałek drogą, jakieś auto na mnie trąbiło, no kurde... Dopiero na skrzyżowaniu pojawiły się nowo doklejone znaki. Najwyraźniej szlak odbija w kierunku drogi wcześniej, ale nie jest to oznakowane w terenie.




Straciłam więc trochę czasu, ale przez Miękinię szło się szybko i ani się obejrzałam, a już byłam w Mrozowie. Był tam pałac nad stawem, ale po drugiej stronie, więc podziwiałam z daleka. Zaraz miał być kolejny.







Był to bardzo znany gotycko-renesansowy zamek otoczony fosą, wybudowany w latach 1513-1590. Należał do rodu Boner z Wrocławia. Jest tam też piękny park, po którym można spacerować. Ze szlaku można wejść przez chyba zawsze otwartą bramę.






Jak wyszłam z Wojnowic, zaczęło się ściemniać i robić naprawdę bardzo zimno. W lesie musiałam się zatrzymać i założyć dodatkową koszulkę pod bluzę, a potem i kurtkę i watowaną spódniczkę. Miało być tego wieczora -15 stopni i już się to czuło. Wyglądało na to, że będę musiała długo czekać na pociąg w Brzezince Średzkiej (wybierałam się z powrotem do Ewy). Szłam więc jak mogłam najwolniej, ale i tak doszłam godzinę za wcześnie. Myślałam, że postoję i wsiądę do ciepłego pociągu, tymczasem pięć minut przed jego planowanym przyjazdem z megafonu rozległa się informacja, że będzie opóźniony. Był opóźniony o godzinę. To było już dla mnie dwie godziny czekania. Miałam kurtkę puchową, ale nie wzięłam śpiwora, czego bardzo żałowałam. Próbowałam się dostać do zawiadowców ruchu, ale mnie nie wpuścili, tylko zasunęli żaluzję. Herbata w termosie się skończyła, woda zamarzła. Przewozy Regionalne się nie popisały. Nadjechały dwa pociągi z przeciwnego kierunku, oba z Zielonej Góry do Wrocławia, jeden po drugim. Pewnie jeden był opóźniony... Zadzwoniłam do Ewy, która już wracała. Przyjechała po mnie "po drodze". Potrzebowałam dużo czasu żeby odtajać.






Jakoś się rozgrzałam i rano byłam już w formie. Ewa znów dołączyła. Wyjechałyśmy późno, bo byłyśmy obie zmęczone i rano pospałyśmy dłużej. W pociągu do nieszczęsnej Brzezinki odbyło się miłe spotkanie z fanami :-)




Pałac w Gosławicach jakoś nam umknął, ale ten w Prężycach nam to wynagrodził. Był bardzo imponujący, choć niedostępny, za murem. Jeszcze jeden dworek nam się podobał, ale nawierzchnia szlaku już mniej. Cały czas asfalt. Idąc po śniegu asfalt można jeszcze jakoś przeżyć, ale bez śniegu byłoby bardzo nieprzyjemnie. Zauważyłyśmy jeszcze jeden ładny dworek, od ulicy były zabudowania gospodarcze, już same w sobie piękne, a dworek niewielki, z tyłu.









Obawiałyśmy się mostu na Odrze, bo to znowu Obwodnica Wrocławia, ale tym razem niepotrzebnie. Był wydzielony chodnik dla pieszych i rowerzystów, więc można było przejść bezpiecznie. A za mostem niespodzianka - szlakowskaz pokazujący też kolejny długodystansowy szlak, niebieski Szlak Archeologiczny, który również mam na liście.




Tak doszłyśmy do Brzegu Dolnego. Miałam może bardziej wyrafinowane wyobrażenia dotyczące tego miasta, ale przecież nie było źle. Na rynku stał kościół barokowy, dawniej ewangelicki, obecnie katolicki Najświętszej Maryi Panny z Góry Karmel. W ogóle rynek był ładny, otoczony kamienicami pomalowanymi niezwykle kolorowo - gdyby pomalowano tylko niektóre byłoby to okropne, ale skoro wszystkie to nawet było to zabawne.






Dzisiejszy Dolnobrzeski Ośrodek Kultury oraz Urząd Miasta i Gminy znajduje się w zabytkowym zespole pałacowym. Udałyśmy się tam na tradycyjną przerwę w ciepełku. Pierwotnie pałac był barokowy, ale został przebudowany w stylu klasycystycznym około 1785 r. Obok wybudowano oficynę pałacową. Nieopodal pałacu funkcjonował browar i dobrze prosperujący folwark należący do właścicieli miasta. Przypałacowy park miał ciekawy drzewostan i szereg ozdobnych budyneczków, takich jak herbaciarnia czy leśniczówka. Był też basen i młyn. W 1945 pałac spłonął, większość jest obecnie w jakiś sposób odremontowana.







I znów zrobiło się ciemno... Już w głębokich ciemnościach szłyśmy długo wałami Odry. Czołówki tylko czasem były potrzebne, bo biel śniegu pomagała. 





Doszłyśmy do Urazu. Właśnie to był ten jeden nocleg, którego na początku nie miałyśmy. Nie zabrałam sprzętu biwakowego, a można byłoby go tam użyć. Dałoby się spać w otwartym budynku na przystani. Jednak nie tym razem - dałyśmy ogłoszenie na bushcraftowej grupie i znalazł się nasz fan, Paweł, który mieszka z rodziną w północnej części Wrocławia i zaprosił nas do siebie. Przyjechał po nas pod wał z dwoma labradorami. Paweł ma kanał na YouTube o wędrówkach z psami. W ciepłym mieszkaniu rozgościłyśmy się zaraz, porozkładałyśmy i zasiadłyśmy do stołu. Miło było pogadać z innym outdoorowcem :-)




Z Pałacu w Urazie widziałyśmy niewiele...





Rano Paweł odwiózł nas z powrotem na wał. Do końca szlaku zostało nam 23,5 km. Musiałyśmy cały czas pilnować czasu i patrzeć na zegarki, bo miałam  po południu pociąg, na który musiałam zdążyć. Na szczęście nie było większych problemów, raz czy dwa razy się zagapiłyśmy, ale szybko zauważyłyśmy, że źle idziemy. Właściwie szkoda, że szlak nie biegnie więcej wałami, w zasadzie niepotrzebnie wchodzi na asfalt w drugich Kotowicach i Paniowicach.








Kościół w którejś z tych miejscowości. Nowy, ale otwarty, więc weszłyśmy. Właśnie instalowano choinki na Święta.







Zwiedzanie miałyśmy już tylko jedno: Pałac Stolbergów w Świniarach. Był to niezły materiał na urbex, ale przede wszystkim kompletna ruina. Tylko frontowa ściana i wieża się jeszcze trzymały. Trochę się przestraszyłyśmy jakiegoś pijaczyny. Wymieniłyśmy z nim słowa powitania i gość się rozsiadł z butelką, ale zaraz zaczął kopać resztki podłogi, więc czym prędzej się oddaliłyśmy. Pałac został wzniesiony w 1845 roku w miejscu dawnej warowni średniowiecznej.






Tutaj (Pracze Widawskie) też był kiedyś pałac, ale zostały tylko resztki podłogi i kolumny... Był to dwór Reiterburg.




Końcówka szlaku to kolejne przejścia pod autostradami czy innymi drogami szybkiego ruchu. Przekroczyłyśmy też jeszcze dwukrotnie Widawę, aż wreszcie osiągnęłyśmy Pawłowice.






Zdążyłyśmy idealnie, do odjazdu pociągu pozostało jeszcze 20 minut, więc było wystarczająco dużo czasu na pamiątkowe zdjęcia i filmowanie. Kolejny długi szlak zaliczony :-) Ewa jakieś dwa dni później wróciła do Leśnicy i przeszła brakujący odcinek z Leśnicy do Brzezinki, więc też ma szlak zaliczony :-)







Szlak Dookoła Wrocławia nie cieszy się powodzeniem, miasto się rozrasta, terenów zielonych nie jest już wiele. Jednak szlak to szlak, ma więcej niż 100 km, więc wypadało go przejść. W zimowych warunkach było całkiem ładnie i możliwość nocowania pod dachem była bardzo przyjemną okolicznością. Obawiam się, że biwakowanie na tym szlaku byłoby bardzo trudne i odcinki dzienne musiałyby być w takim przypadku bardzo dziwnej długości.


Nasze odcinki wyglądały tak jak poniżej:

1 Wrocław Pawłowice - Szczodre 10,5 km

2 Szczodre - Śluza Ratowice 31,9 km

3 Czernica - Bielany Wrocławskie 28,5 km

4 Bielany Wrocławskie - Wrocław Leśnica 29,1 km

5 Wrocław Leśnica - Brzezinka Średzka 28,7 km

6 Brzezinka Średzka - Wał koło Rakowa 29,7 km

7 Wał koło Rakowa - Wrocław Pawłowice 23,5 km


24 komentarze:

  1. Obserwując wrocławskie odsłony zimy to trafiłyście z tą bielą najlepiej jak mogłyście. Raczej nie do powtórzenia z tak idealnym wstrzeleniem się w prawdziwą zimę na tym szlaku. :-)
    Szanuję za upór w zainteresowaniu się takim szlakiem. :-)
    Jeszcze raz bardzo dzięki, że mogliśmy chociaż trochę pogadać. :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda, w sumie miałyśmy szczęście z tą zimą :-) Miło było Cię poznać! Pozdrowienia!

      Usuń
  2. Cieszę się, że szlak już jest "zaliczony", bo bałam się tych ruin, pijaczków, przejść dróg szybkiego ruchu, rzek-rowów. Tak jak Pani wspomniała, miasto rozrasta się i, moim zdaniem, za jakiś czas wchłonie resztki trasy. Bodajże w grudniu czytałam relację p. Ewy na jej blogu, równie interesująca. Pozdrawiam - MariaB

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie było wcale tak źle, dolnośląskie, a zwłaszcza okolice dużego miasta są dość cywilizowane i ludzie są na poziomie :-) Drogi na pewno nie były fajne, szczególnie zasypane śniegiem pobocza - było chwilami dość nerwowo. Ewa się szybciej rozprawiła z relacją :-) Pozdrawiam!

      Usuń
  3. Gratuluje hartu ducha. Zauwazylam, ze od przejscia Norwegii mniej kolorowo sie ubierasz, Agnieszko Zdziwil mnie szczegolnie ten szary plecak! czy to juz 'ten wiek'? ;D Pozdrawiam, Ania

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki. Ciekawe spostrzeżenie! Myślę, że raczej dostosowuję strój do otoczenia i nastroju. Jesienią lubię jesienne kolory, a szary plecak wydał mi się taki "bushcraftowy". Zimą zawsze noszę różowe spodnie, bo mam tylko jedne :-) Pozdrawiam

      Usuń
    2. Dzieki za odpowiedz. Ja mam zazwyczaj dylemat, czy chce sie wtopic w otoczenie, zeby mnie nikt nie widzial, czy jednak z powodu mysliwych nosic zarowiasty pomarancz. A plecak ONW mam oliwkowy, jak go rzuce w krzaki, to juz nie znajde ;D Czy slowo 'khaki' pochodzi od 'krzaki'? Ani

      Usuń
    3. Czytałam, że słowo khaki pochodzi z urdu i perskiego, w których to językach oznacza pył i kurz

      Usuń
  4. Ciekawy opis. Szlak mam na oku, ale na rowerze ;) Część już znam, ale w całości to zawsze inaczej.

    Jaz Ratowice w teorii zamknięty, ale mi się w zeszłym roku udało po nim przejść z rowerem. Więc pewnie i teraz byłaby szansa by przejść na drugą stronę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że nie będzie problemu z pokonaniem szlaku na rowerze, są jedynie ze dwa fragmenty zarośniętej ścieżki, które można ominąć.

      Tak to wyglądało, że pewnie dałoby się przejść przez jaz, ale skoro nie wolno, to nie chciałyśmy publicznie łamać przepisów ;-)

      Usuń
  5. w Domaszczynie zwrócił naszą uwagę ładny stary budynek. Była to siedziba dawnej Ambasady Szwecji !
    Ambasada jest placówką innego państwa, to jest szczebel rządowy i w związku z tym ambasady są zawsze w stolicach w odróżnieniu od konsulatów, których może być kilka a więc w kilku miastach, ale nawet konsulatu nie będzie w Domaszczynie. Bo to dziura.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Był to rzeczywiście konsulat, a nie ambasada (tak nam powiedziano, nie zweryfikowałam tego). Pałac znajduje się już na terenie Szczodrego, a nie Domaszczyna, źle zapamiętałam. Został wybudowany przez rząd Szwecji w 1880 r.

      Usuń
    2. i tak dziwnym jest, że konsulat był w takiej dziurze, no, żeby chociaż we Wrocławiu..

      Usuń
    3. Pałac był po prostu pod Wrocławiem, to nie jest przecież daleko, a konsul potrzebował mieszkać w ładnym miejscu, to mi się wydaje całkiem logiczne. Link do artykułu na Wikipedii poniżej

      Usuń
  6. Konsulat ma sie opiekować swoimi obywatelami. Skąd Szwedzi w Szczodrem? I ilu ich tam mogło być? Trzech? Siedemnastu? W ogóle po co oni tam? Urojenia podopiecznych od brata Alberta. Urojenia zwykle są eleganckie - ambasada brzmi dobrze. A to pewnie stajnia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. https://pl.wikipedia.org/wiki/Pałac_w_Szczodrem_przy_ul._Trzebnickiej_28

      Usuń
    2. link przeczytałem, dziękuję, ale i tak jestem zdziwiony obecnością konsulatu w takiej dziurze. Wrocław to już konkretne miasto. Już prędzej konsulat w jakimś Sokołowie Podlaskim albo w Pucku no ale nie w Szczodrem. Wesołych Świąt !

      Usuń
    3. Szczodre należy interpretować jako przyczółek Wrocławia, wokół miasta (i na szlaku) było mnóstwo pałaców i wszelkiego rodzaju rezydencji, to nie są jakieś pozbawione znaczenia wioski. Obecność konsulatu w stolicy Dolnego Śląska jak najbardziej ma sens. Wesołych Świąt

      Usuń
  7. Ale co to za imperatyw SZCZODRE NALEŻY INTERPRETOWAĆ JAKO PRZYCZÓŁEK WROCŁAWIA ? Gdyby konsulat miał być we Wrocławiu to by był we Wrocławiu a nie w jakiejś dziurze i nic nie ma do rzeczy, że tam pełno pałaców bo pałace są prywatne. Konsulat ma być łatwo osiągalny / znajdywały i ma mieć prestiż i z pewnością tak było ponieważ w dyplomacji wszystko opiera się na wzajemności więc konsulat Niemiec w Szwecji musiałby być również na zadupiu. Szczodre nawet jeśli są przyczółkiem Wrocławia no to są przyczółkiem a nie Wrocławiem, stolicą Dolnego Śląska. Konsulat to nie jest punkt felczersko-weterynaryjny żeby mógł być gdziekolwiek. To mogła być podmiejska rezydencja konsula ale to jeszcze nie konsulat. W wikipedii mogą tego nie ogarniać, a tam też lubią imperatywy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też zaczęłam się zastanawiać czy czasem nie było tak, że konsulat był w centrum, a pałacyk to rezydencja konsula. Z drugiej strony nie tak znowu rzadko kaprysy sfery rządzącej są wcielane w życie - to akurat obserwujemy na bieżąco. Może trafi tu kiedyś jakiś znawca tematu i nam to wyjaśni.

      Usuń
    2. To jest nadoczywiste, że był w centrum a przynajmniej w Śródmieściu, jak zawsze.

      Usuń
  8. Od centrum Wrocławia do wsi Szczodre jest 17 km.

    OdpowiedzUsuń
  9. Agnieszka, przepraszam, ale Ty depcząc zagranicę też powinnaś wiedzieć gdzie masz polskie konsulaty na wypadek pełnej kradzieży, tfu, tfu, tfu.

    OdpowiedzUsuń
  10. Mi nie musi niczego wyjaśniać, to Ty wierzysz w ambasady po wsiach.

    OdpowiedzUsuń