niedziela, 13 kwietnia 2025

USA: Pacific Northwest Trail (Yaak - Priest Lake)

Początek dnia upłynął na wędrówce drogą, na której wypadło moje 200 mil. Zdjęcie zrobił Israel, pociągnęliśmy razem jeszcze do mostu na rzece, gdzie spoczęliśmy na przerwę. Israel postanowił posiedzieć dłużej, a ja ruszyłam pod górę - jednostajne podejścia zawsze ze wszystkiego wychodzą mi najlepiej. Równym tempem po kilku godzinach wdrapałam się samą górę, no prawie, bo szlak nie wchodził na szczyt z wieżą. Tamta wieża była zamykana na klucz i pod wynajem, więc nie było sensu tam iść.





Wreszcie skończyła się droga, co prawda była gruntowa, ale to zawsze droga, a ścieżka to ścieżka, zwłaszcza w złotym słońcu i wyżej, gdzie nie jest aż tak upalnie. Upały jednak wróciły po tym jednym dniu z chmurami i każda sekunda w cieniu była na wagę złota. Była jednak gigantyczna różnica w stosunku do wilgotnego Kentucky, z którego niedawno udało mi się uciec. Wilgoć sprawia, że upał jest duszący, pot nie schnie i nie można schłodzić organizmu, tutaj zaś pot w suchym powietrzu wysychał i o ile nie było się cały czas na słońcu dało się jakoś wytrzymać. Nie było łatwo, oczywiście, mózg nie pracował na najwyższych obrotach, ale jakoś można było funkcjonować.








W FarOucie planowany przeze mnie biwak nie był polecany (zrobiłam zrzuty ekranu będąc online w Yaak - aplikacja działała online po odświeżeniu) z powodu plagi szczurów. Jednak się zdecydowałam zostać, bo miejsce było fajne i z czystym strumykiem. Uciekłam do namiotu przed komarami, potem pojawiły się króliki, a w końcu i szczury. Właściwie jeden. Najpierw chciał mi ukraść wiszące na drzewie stabilizatory, ale w porę je uratowałam myjąc zęby. Szczur ewidentnie polował na przepocone ubrania, pewnie potrzebował soli. Wszystkie rzeczy i oczywiście jedzenie też powiesiłam na gałęzi, został tylko namiot i ja w środku. Jednak było jeszcze leżące obok ubranie i to właśnie tam zaczął się wgryzać szczur. Przysypiałam, on chrobotał, w końcu się na dobre przebudziłam i schowałam ubranie do śpiwora. Wtedy szczur dał sobie spokój. Dopiero rano odkryłam, że zdążył zrobić dziury w namiocie, i w moskitierze i w tropiku.









Musiało być tam jakoś korzystnie dla zwierzyny, bo i kolonia gąsienic i niedźwiedź się pokazały. Poranek w dolinie był bardzo przyjemnie chłodny, do drugiego śniadania przetrwałam nie narzekając na upał, a potem pokrzepiłam się doskonałą potrawą, jaką jest łyżka masła z czekoladą i rodzynkami - to był hit tego lata.







I znów iglaste drzewa obrośnięte porostami i pozwolił, powoli w górę, na grzbiet, na którym drzewa rosły już rzadko. Ścieżka znów zaczęła zanikać, pojawiły się kopczyki. Wcześniej odłączyła się alternatywna wersja szlaku, przez co ruch na tym odcinku był mniejszy, stąd brak wydeptania.













Pod wieczór grzbiet się obniżył, przecięłam ze dwie gruntowe drogi i wypatrywałam podmokłej łączki, na której mogłaby być woda. I rzeczywiście, nawet były jeszcze resztki śniegu, z którego się wytopiła ta woda. Trochę się ochlapałam, bo moją skórę pokrywała gruba warstwa soli. Wcisnęłam jakoś namiot w płaskie miejsce, doczekałam zmroku i zasnęłam twardo.

Rano przykleiłam łaty na dziury po szczurze - trzymają do dzisiaj, a zaopatrzył mnie w nie Hubie (@hubieul_ultralight na instagramie). Gaiterki Stuptut również spisywały się świetnie, jedyny problem był taki, że w nowej wersji haczyki są odwrotnie wszyte i zaczepiając się o materiał są bardzo trudne do odpięcia. Trzeba wrócić do oryginalnej wersji.






Wciąż jeszcze ostrzegano przez grizzly, ale na tym obszarze mógł się pojawić tylko przypadkowo, im dalej na zachód, tym mniejsze prawdopodobieństwo spotkania. Pozostały tylko baribale.








Popołudnie było już całkiem upalne, jak tylko wyszłam na grzbiet od razu rozbolała mnie głowa i każdy moment na słońcu był torturą, pomimo picia ogromnych ilości wody. Właśnie siadłam na lunch, kiedy z dołu podeszła hikerka - Denali. Była pierwszą, którą spotkałam idącą w odwrotną stronę, ale nie zaczęła nad Pacyfikiem, tylko w Oroville, w połowie drogi. W ten sposób miała gwarancję braku śniegu. Pogadałyśmy i poszła, opowiedziawszy mi, że nocowała razem z Włochem i dwiema Szwajcarkami, którzy są bardzo niedaleko mnie i mam wielkie szanse wkrótce ich dogonić. Ta wiadomość dodała mi energii, jakoś sturlałam się w dolinę Moyie River i z zapałem ruszyłam znów pod górę. Tym razem podejście było po prostu mordercze. W ramach rozrywki słuchałam trąbienia pociągu w dolinie - tym razem linia była czynna, ale jeździły nią tylko towarowe pociągi z i do Kanady.





Zygzaki ciągnęły się w nieskończoność i były strome, ale należało się cieszyć, bo niedawno je poprawiono z jeszcze bardziej stromych. Odpuściłam niezły biwak na skrzyżowaniu szlaków dla quadów, bo chciałam wejść na szczyt Bussard Mountain, ale bardzo się rozczarowałam. Betonowy budynek był pełen much i mysich odchodów, nie dało się tam spać. Rozbiłam się w kiepskim miejscu pod szczytem. Widok był kiepski, bo niebo było zasnute dymem.








Wodę musiałam wnieść na górę i wiele mi jej rano nie zostało. Bałam się, że źródełko do którego doszłam po jakimś czasie będzie wyschnięte, ale jeszcze coś się w nim sączyło. Znów trzeba było schodzić, ale chociaż pojawiły się soczyste jagody, wcześniej niż zwykle z powodu fali upałów. W lesie grasowali profesjonalni zbieracze, przeważnie Meksykanie. Niewiele po nich zostawało do jedzenia.








PNT znany jest z tego, że nie cały jest szlakiem wyznaczonym po jakiegoś rodzaju traktach, ale posiada również odcinki, na których trzeba przedzierać się na przełaj, bez żadnej ścieżki, i to w lesie. Taki odcinek czekał mnie właśnie teraz. Był dla mnie szczególnym wyzwaniem z braku możliwości korzystania ze śladu. Ci którzy szli po śladzie też mieli kłopoty, ale ja się całkiem gdzieś przemieściłam na manowce i półtora kilometra zajęło mi ze trzy godziny, a do tego jeszcze schodziłam po jakichś bardzo stromych sarnich ścieżkach. Dopiero później dowiedziałam się, że można było iść dalej drogą i dołączyć do szlaku rowerowego, omijając te wszystkie chaszcze.









Po dojściu do drogi i campingu nadal nie bardzo wiedziałam gdzie idę, ale w końcu doszłam do głównej drogi i złapałam stopa do Bonners Ferry - byłam już w Idaho, przekroczywszy granicę Montany i Idaho poprzedniego dnia. Ten sam człowiek, który mnie zawiózł obiecał, że odwiezie mnie z powrotem, bo miał tylko coś do załatwienia w mieście. Był super, opowiedział mi o lokalnych sektach religijnych, pożarach, pogodzie i nielegalnym ruchu na granicy. Naładowałam baterie w bibliotece, a potem razem poszliśmy do sklepu. Wszystko poszło ekspresowo, a w sklepie spotkałam jeszcze hikera o imieniu Kevin. Narzekał na achillesy i jak się później dowiedziałam, wkrótce zrezygnował z dalszej wędrówki, niestety.





Ten dzień był rekordowo upalny. Wyszedłszy z auta mało nie wyzionęłam ducha. Plecak był bardzo ciężki, bo niosłam owoce, sok i wodę na wieczór. Wodę, mimo że szłam nad rzekę. Upatrzyłam sobie parking nad Kootenai River, która płynęła tam wśród pól. Można tam było legalnie biwakować, ale zanim zaszło słońce była straszna patelnia. Skrawek ziemi pod namiot był bardzo skąpy, ale było wc i kosz na śmieci i rzeka do kąpieli. Chętnych było wielu, co chwilę ktoś przyjeżdżał i wskakiwał do wody. Była lodowata! Kiedy robiłam kolację podjechała rodzina Mennonitów. Ojciec z dziećmi poszli się kąpać, ale matka w długiej sukni i czepku została na brzegu. Trochę szkoda, ale nie było widać, żeby była nieszczęśliwa. Zamieniliśmy parę słów, dzieciaki ciekawie patrzyły jak robię herbatę na stoliku piknikowym. Mówili, że woda w rzece jest czysta, ale nie uwierzyłam, musiały do niej spływać wszystkie chemikalia z pól. Po zmroku przyjechała para podróżująca samochodem, poznali we mnie hikerkę, bo sami przeszli PCT. Przysiedliśmy razem, oni też się wykąpali, częstowali swoim jedzeniem. Tak więc wieczór był bardzo ciekawy i spędzony w dobrym towarzystwie.












To był chyba najcieplejsze dzień tego lata, 42 stopnie. Oczywiście w cieniu, którego nie było. Noc nie była wcale chłodna, a poranek zapowiadał powtórkę. Chciałam się zmobilizować i przejść ostatni odcinek doliny przed upałem, ale się nie udało. Na szczęście była potem woda w strumieniu, więc się nawodniłam. Przed kolejny ultra podejściem. Było szczególnie przykre, ponieważ po pożarze lasu nie zostały żadne drzewa i nie było za nic cienia. Nie byłam też pewna gdzie będzie źródło i czy będzie w nim woda - ścieżka miała odchodzić od zygzaku. Faktycznie odeszła. I pojawiły się komary... Tam spotkałam grupę kobiet na etapowej wędrówce. Szły w odwrotną stronę. Później już nie było aż tak bardzo pod górę i suche pnie dawały jakieś skrawki cienia.









Pod wieczór znalazłam się po cienistej stronie grzbietu i było tam całkiem przyjemnie. Mijałam ładne biwaki, ale bez wody, bo śnieg tu już całkiem stopniał. Na całym grzbiecie długo miało nie być wody i na nocleg musiałam zejść do jednego z cyrkowych jezior. Wybrałam Long Mountain Lake, bo było stosunkowo niedaleko i nie stromo. Zejście było w innym miejscu niż na papierowej mapie topograficznej, zdążyłam się zestresować, że je przegapiłam. Ale poszłam tak jak wskazywała logika i znalazłam ścieżkę. Zanim zeszłam natknęłam się na namiot ZPacksa. Stały przed nim Altry, ale właściciele już leżeli w śpiworach. Nie chciałam ich niepokoić, ale potem żałowałam, najwyraźniej szli w odwrotną stronę i prawdopodobnie byli na PNT.
















Jacyś głośno się zachowujący ludzie biwakowali po drugiej stronie jeziora, palili ognisko. Było już za późno na kąpiel, byłam bardzo zmęczona i po kolacji poszłam spać. Komary dopisały. Rano zebrałam się tuż po hałaśliwej grupie. Okolica okazała się często odwiedzana, z drugiej strony prowadziły łagodniejsze szlaki i ludzie przyjeżdżali na weekend. Pewnie łowili ryby w jeziorach. W tej częściej odwiedzanej okolicy pojawiły się nagle strumienie, aż za dużo, myślałam z żalem.













Miałam zły humor, bo czekał mnie teraz bardzo trudny etap przełajowy, a ci wszyscy ludzie szli sobie na spacer. Czemu PNT nie zrobi ścieżki albo chociaż nie wyznakuje następnego etapu? Jedni idą na parking, a drudzy bez nawigacji muszą zrobić 10 km w kompletnie dzikim terenie. To już przesada... Odpoczęłam trochę nad ostatnim jeziorem Lower Ball Lake i rozpoczęłam podejście na grzbiet. Było widać ślady ludzi, gdzieniegdzie było wydeptane, ale ścieżki się rozdzielały. Początek był najtrudniejszy, bo trzeba było przetrawersować strome zbocze pełne wielkich głazów. Bywało, że zawędrowałam w ślepy zaułek, ale wrócić było trudno z powodu stromizny. Bałam się upaść, nie miałam jak wezwać pomocy w razie czego, szło mi bardzo wolno. W pewnym momencie znalazłam się na wyraźnej ścieżce, bardzo się zdziwiłam. Podniosłam wzrok i zobaczyłam norę pod skałą, jakby gawrę. Jak nic legowisko pumy! Jeszcze tego mi brakowało! Natychmiast się oddaliłam, choć to natychmiast w takim terenie nie było tak ekspresowe jakbym chciała. Nie było świeżych śladów i nie poczułam zapachu wielkiego kota, więc miałam nadzieję, że nora jest użytkowana tylko w okresie rozrodczym. Matka z kociętami - o rany boskie. Wreszcie wyszłam na grzbiet, tam było łatwo, nie wiedziałam tylko w którym miejscu odbić na drugą stronę, ale dobrze zgadłam. Była nawet ścieżka, choć znów się rozdwajała, ale jakoś ją znajdywałam. Zniknęła przed samą przełęczą, musiałam się przeprawiać przez straszliwie gęste zarośla. Ale potem pojawiło się mokradło i zaczął się strumyk Lions Creek, wzdłuż niego miałam iść w dół - nie sposób zgubić się w górach idąc w dół strumienia, pocieszałam się. No i była woda, więc z pragnienia też nie umrę. Część hikerów wybiera alternatywną trasę przez skały Lions Head, ale to jeszcze bardziej karkołomna wersja, dla tych co potrzebują adrenaliny. Ja do nich nie należę. Zejście było mozolne i trwało całe popołudnie. Pomagały bardzo ścieżki łosi, od czasu do czasu widziałam odciśnięte w błocie ślady butów - wszyscy trafiali na te same ścieżki. Łosie szły według uznania, trzeba było zmieniać ścieżki, czasem wracać, ale szum strumienia prowadził. Straciłam tylko ze dwie krople krwi i ani razu nie upadłam, co było bardzo dobrym wynikiem. Myślałam, że na dole, gdzie strumień wpadał do większej rzeki będzie już ścieżka i długo jej szukałam wspinając się na zwalone drzewa. Straciłam dobre pół godziny, a ścieżki nie było. Zaczynała się o wiele dalej, znów były tylko ścieżki łosi. Chciałam dojść do tego momentu, gdzie coś bardziej cywilizowanego się zaczyna, ale co rusz wpadałam w straszne chaszcze i zaczęło się ściemniać. Nagle zobaczyłam polankę, skalisty brzeg strumienia, a tam miejsce na ognisko - uff, to było moje miejsce biwakowe. Zostałam tam na noc. Szukałam jeszcze przed pójściem spać ścieżki, ale nie znalazłam.



















Rano emocje trochę opadły, wypatrzyłam starą różową kokardkę, ślady jakiejś próby znakowania. Ścieżka powoli stawała się wyraźna, a na drzewach pojawiła się nawet farba, ale bardzo niekonsekwentnie. Aż do miejsca, gdzie można było po przekroczeniu rzeki dojść do kaskad. Tam już prowadził najnormalniejszy uczęszczany szlak i niedaleko był parking. Jakie to było dziwne, tu taka dzicz a tam samochody.










I 300 mil.




Znakomita większość wędrowców jest tak wykończona po odcinku przełajowym, że nie kontynuuje oficjalnym szlakiem na szczyt Lookout Mountain, tylko idzie na kemping drogą. Można tam kupić lody. Ale ja wcale nie chciałam lodów, wolałam górę, szczególnie że był na nią szlak - stara droga cała w kamieniach. Zastanawiałam się trochę po co się tak męczę, ale zostałam nagrodzona pięknym widokiem na jezioro w dole i całkiem sporą ilością chłodnych kropli deszczu - pierwszy deszcz spadł na mnie po 500 km szlaku. Cieszyłam się nim, wciągałam zapach wilgotnej nagle ziemi. Deszcz przyniosła burza, która szybko odeszła - Israela będącego teraz za mną złapało gradobicie. Mnie się upiekło, aczkolwiek przechodziły kolejne burze i wyciągałam parasol. Ale w międzyczasie cieszyłam się bujnym lasem i objadałam pysznymi borówkami.













Część zejścia była już drogą, potem był naprawdę fajny szlak leśny aż nad Priest Lake, niezwykle piękne jezioro. Skoro piękne i blisko drogi, to byli tam ludzie... Upatrzyłam sobie biwak, a tu się okazało, że był już zajęty przez starszą parę kajakarzy. Byli bardzo mili i nie mieli nic przeciwko temu żebym się rozbiła obok. Nie wierzyli że udało mi się znaleźć w gąszczu płaskie miejsce pod namiot, ale mam wprawę, a mój namiot jest mały, więc udało się idealnie i jeszcze mogłam skorzystać z ich ogniska, płonącego nad brzegiem jeziora. Fale pluskały, para poszła spać. Dokładałam drewna i patrzyłam na taflę, w której odbijały się gwiazdy. Idealnie.







Rano trochę pogadaliśmy, zobaczyliśmy się w świetle dziennym. Spakowałam się i ruszyłam dalej - wzdłuż brzegów było jeszcze dużo takich cywilizowanych obozów.