Po dwóch dniach leniuchowania na Cape Alava zdecydowałam, że już czas rozpocząć podróż powrotną do domu. Cel został zrealizowany, lot miałam za trzy dni - 22 września. Doszłam do parkingu odległego od plaży o kilka kilometrów, ale nikogo tam nie było. Pusto i głucho. Podeszłam kawałek drogą, do skrzyżowania z dojazdem do campingu i tam czekałam, czekałam i czekałam... Dobrą godzinę. W tym czasie przejechała tylko pani listonosz. Ale potem los się do mnie uśmiechnął i nadjechała para, która biwakowała na tym samym miejscu biwakowym co ja. Pozdrawialiśmy się z daleka i jakoś tak z daleka polubiliśmy się. Zatrzymali się, zapakowali do środka mnie i mój plecak, a potem dopiero zapytali gdzie chcę jechać. Najpierw była mowa o skrzyżowaniu, bo nie jechali do Forks, ale potem stwierdzili, że właściwie mają czas mnie tam odwieźć, bo ich prom odpływa dopiero za kilka godzin. Bardzo miło się nam rozmawiało. Jechali odwiedzić syna i przy okazji zwiedzali. Mieli nadzieję, że pogoda pozwoli im zobaczyć Mount Baker.
Blog Agnieszki "Zebry" Dziadek - podróże i szlaki długodystansowe w stylu ultralight
sobota, 23 sierpnia 2025
USA: Z Cape Alava do Seattle i powrót do Polski
W Forks przede wszystkim odebrałam z poczty przechowywane tam paczki. Podziękowałam wylewnie, po czym udałam się z nimi do supermarketu po niewielkie zakupy. A potem pojechałam darmowym powiatowym autobusem (uroki przebywania w lewicowym stanie Waszyngton) na znane już sobie pole namiotowe w Bogachiel State Park. Tam na jednym z miejsc dla osób bez samochodu stał hikerski namiot. Widziałam po sprzęcie w przedsionku, że to musi być ktoś z PNT. Ale nie wiedziałam kto. Słyszałam, że się rusza i nie wytrzymałam: zagadałam. Kolega zaraz otworzył zamek i zaczęliśmy gadać. Miał na imię Biff i był tydzień za mną. Myślał, że już chyba tylko para z Nowej Zelandii jest za nim, jest tak późno - w górach już bardzo zimna, lada chwila może spaść śnieg.
Biff poszedł spać, ja pod prysznic. Zjadłam jeszcze pyszną kolację, na deser jabłko i drożdżówka. Żałowałam, że nie kupiłam więcej. Ale te wszystkie kartony... Kiedy Biff wychodził byłam w łazience i usłyszałam na zewnątrz głosy. Rozmawiał jeszcze z kimś - była to Denali! Hikerka, którą spotkałam dawno temu idącą w przeciwnym kierunku od Oroville. To była bardzo ciekawa osoba, kompletowała National Scenic Trails i niemało już w życiu przeszła. Była z Florydy i zapraszała - jak najbardziej kiedyś bym chciała skorzystać :-) Denali była z synem, odwieźli mnie do Forks, a po drodze wymyśliliśmy, że powinnam przenocować w Port Angeles u trail angelki Rosie. Skontaktowałyśmy się z nią i była chętna pomóc, ale akurat planowała spędzić noc na plaży, a nie u siebie w domu. Wobec tego zaprosiła mnie też na plażę. Kto by pomyślał, że trafi mi się jeszcze jeden taki nocleg! Czekałam na Rosie w bibliotece, a tymczasem nadeszły wieści: moi znajomi skończyli szlak i tak jak się umówiliśmy, zmierzają do Forks pożegnać się ze mną. Jechali autostopem, trochę to trwało, Rosie zdążyła przyjechać ze swoim małym synkiem, ale nie miała nic przeciwko temu żebyśmy zaczekali na moją ekipę. I tak się pojawili. Wyściskaliśmy się, pokazali mi wszystkie wyzbierane wiadomości, które zostawiłam dla nich, a potem zrobiliśmy sobie wspólne zdjęcie. Beats zapytał czy wiem, że Kamila i Tomek też już skończyli szlak i wybierają się zaraz autobusem do Port Angeles. Jak to, są w Forks? Autobus miał odjechać o 15, było za 10, był jeszcze czas. Rosie zaoferowała się mnie podrzucić i pojechałyśmy dopaść Kamilę i Tomka na dworcu. To byli moi ostatni spotkani na PNT hikerzy - numer 30 i 31. Choć tak naprawdę nie ostatni... Miał być jeszcze Szwed, którego dopadłam w Sztokholmie w lutym 2025, ale to już inna historia :-) Kamila i Tomek także, jak się okazało, kupili bilety na lot 22 września, aczkolwiek mieli inne połączenie z większą ilością przesiadek (coś, czego unikam). Mieliśmy się jednak jeszcze zobaczyć w autobusie z Port Angeles do przystani promowej, skąd odpływa prom do Seattle.
Z godzinę jechaliśmy na plażę, jak to zwykle bywa z dzieckiem dojście z parkingu trochę trwało - Rosie mówiła, że jestem cierpliwa :-) Chłopiec był bardzo fajny, troszkę tylko marudny, ale to przecież nic takiego. Nawiązaliśmy nić porozumienia. A plaża? To była ta, na którą już raz zeszłam przypadkowo. Nie sądziłam, że ją jeszcze kiedykolwiek zobaczę. Ale ile razy już tak mówiłam na temat różnych miejsc? Było chłodno, piasek zimny, ale właśnie - przecież nie zamoczyłam stóp w oceanie na koniec wędrówki! Teraz mogłam to nadrobić. Może właśnie dlatego to wszystko się zdarzyło. A perełka to morskie zwierzątko.
Na zdjęciu poniżej prezentuję swoje ciepłe bokserki :-) Zachód słońca był obłędny.
Rano zaczęłam się trochę martwić, że nie zdążymy na autobus, zbieranie się tyle trwało... Ale co było robić - niech się dzieje wola nieba. Pojechaliśmy do domu Rosie, ponieważ Rosie zaproponowała, że da mi wielką torbę z Ikei na wszystkie moje rzeczy, tak żebym ją mogła nadać jako bagaż rejestrowany. Chciałam kupić walizkę w second handzie, ale walizki się wyprzedały, a w supermarkecie były strasznie drogie. Znalazłyśmy szybko torbę, łatwo przepakowałam rzeczy, bo miałam je wciąż w kartonach i torbach. Pozostała jeszcze szybka wizyta w supermarkecie, bo koniecznie chciałam kupić jeszcze parę rzeczy. Musiałam to zrobić w 10 minut. Ale udało się nawet z marginesem - autobus stał i jeszcze nawet 5 minut zostało. A w środku, tak, tak, Kamila i Tomek. Gadaliśmy do samego portu, gdzie ja udałam się na prom, a oni gdzieś indziej jeszcze, spotkać się ze znajomym.
Port w stronę Seattle jest darmowy, więc tym fajniej się płynęło. Bardzo szybko, zaraz dobiliśmy do przystani. Zarezerwowałam sobie hostel obok stacji kolejowej, z której nazajutrz miałam jechać na lotnisko, bardzo w centrum. Z torbą z Ikei było ciężko, musiałam przystawać. Musiałam wyglądać osobliwie, bo jakiś bezdomny zaoferował mi, że odda mi adidasy. Jednak wolałam swoje stare Altry.
W Seattle miałam spędzić tylko ten jeden wieczór, więc zrobiłam sobie szybko herbatę, zostawiłam rzeczy w hostelu i prędko poszłam na miasto. Udałam się do azjatyckiego marketu, który polecała Rosie. Rzeczywiście było tam dużo autentycznego azjatyckiego towaru, w tym dużo rzeczy z Japonii. Znalazłam cukierki o smaku marynowanych śliwek i dania gotowe podobne do tych, które jadałam w Japonii. Był olejek z kamelii i cała półka czekolad. Herbaciane były potwornie drogie, z żalem odpuściłam.
Potem jeszcze przespacerowałam się po mieście. Była niedziela, wzdłuż kilku ulic rozłożono stragany, jakiś zespół grał na skwerku. Wszystkiego pilnowała policja. Niby z pozoru wszystko to było wesołe, ale robiło wrażenie jakiejś zamkniętej enklawy. Spacerowicze czuli się jak gdyby swobodnie, faceci trzymali za ręce facetów, kto chciał był ubrany na różowo. Ale towary były jakieś podejrzane - różowe kotki, uśmiechy, pozytywne hasła. Nie było niczego, co nie uśmiechałoby się na tle pudrowego różu. Jak gdyby na siłę, z przymusu i z rozpaczy, bo przecież zaraz obok były policyjne auta, a gdyby nie one, nikt by się tu za ręce nie trzymał i nikt by się nie uśmiechał. Przypomniałam sobie wszystkie te złociste prerie, sekty religijne i banery z Trumpem. Stamtąd się ucieka, ucieka się tutaj. Ale co to za straszny świat, że nie można się trzymać za ręce pośród złotych pól, że trzeba się kurczowo trzymać tęcz, chmurek i kotków pod okiem panów ze służbowymi pistoletami. Zrobiło mi się smutno.
Tak wyglądała moja kolacja i pokój. Rano przepakowywałam się dobre dwie godziny, ale mogłam to robić do woli po wymeldowaniu się we wspólnych pomieszczeniach. Miałam zapas czasu na szczęście. Spokojnie wszystko poukładałam, zarzuciłam torbę z Ikei na ramię i poszłam na stację. Bez problemu dojechałam na lotnisko i jakoś przed 17 siedziałam już w samolocie Condora. Przesiadka we Frankfurcie przebiegła bezproblemowo, co prawda siedziałam tam 9 godzin, ale miałam książkę i było wifi. Drzemałam na ławce. A z Katowic odebrali mnie rodzice. Pies strażnik obwąchiwał moją torbę, tyle tam było ciekawych rzeczy, ale straż machnęła ręką, chyba nie wyglądałam podejrzanie. I tak skończyła się kolejna wielka podróż.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Super relacja! Mam nadzieję, że będziesz opisywała kolejne wyprawy 🙂
OdpowiedzUsuń