środa, 10 grudnia 2025

Dolny Śląsk: Szlak niebieski Ząbkowice Śląskie - Strzeblów

Zaraz po powrocie ze Szwecji byłam umówiona z Ewą Chwałko na kolejny polski szlak długodystansowy PTTK powyżej 100 km: Szlak niebieski Ząbkowice Śląskie - Strzeblów o długości 113,2 km. Kiedyś prowadził do stacji kolejowej Sobótka Zachodnia, ale z niezrozumiałych przyczyn został skrócony o 200 metrów i teraz kończy się właśnie w Strzeblowie na przystanku. Chciałyśmy go z Ewą przejść już w zeszłym roku, ale nie wyrobiłyśmy się. Tym razem już musiało się udać!

Umówiłyśmy się w Ząbkowicach Śląskich. Musiałam trochę poczekać na jednej z najbardziej przygnębiających stacji kolejowych, w jakich w życiu byłam. Było zimno, zabytkowo, bo nic tam chyba nie odnawiano od upadku PRL. Od czasu do czasu pojawiał się jakiś bezdomny. Były na szczęście ławki, rozłożyłam więc matę do siedzenia i wyjęłam termos. Powoli sączyłam gorącą herbatę. Zrobiło się ciemno, ale światła nie zapalono. Nieliczni lokatorzy dworcowej hali musieli siedzieć w ciemności. W chłodnym powietrzu stagnował zapach moczu, bo nie było toalety. Miejsce zdecydowanie warte odwiedzenia, niewiele już takich.





Ewa wezwała mnie do miejsca, gdzie miałyśmy nocować - był to ośrodek kultury w starym gimnazjum. Mieli tam pokój który nam udostępnili, był prysznic i nawet kuchnia, a Ewa przywiozła sałatki, zrobione w domu - pycha. Wyszłyśmy jeszcze do Żabki, obejrzałyśmy szybko średniowieczną wieżę i kościół, ale padał deszcz i nie zabrałam aparatu. Pogoda była doprawdy okropna. Idealna na wędrówkę... Ale czego się tu spodziewać po połowie lutego?







Start nastąpił o 10 14 lutego, w same Walentynki. Po deszczu ochłodziło się, chwycił mróz, gdzieniegdzie leżał nawet śnieg. Szukałyśmy kropki przy dworcu, ale niestety nie znalazłyśmy. Chyba padła ofiarą wymiany latarni.





Śnieg nas zaskoczył. Dolny Śląsk już go dawno nie widział. Jakoś sprawdzając pogodę około zerową i słoneczną na najbliższe dni nie pomyślałam, że już odrobinę wyżej może leżeć śnieg, który spadł w noc poprzedzającą start. Mróz miał być później, ale bez opadów, więc owszem, wzięłam ciepłe ubrania, ale na nogi założyłam Altry. Coś mnie tknęło odnośnie temperatury i były to Altry zimowe, midy, z nie działającą membraną (padła pierwszego dnia w 2017 roku, kiedy zaczęłam zimowe przejście Szlaku Nadbałtyckiego). W sumie był to dobry wybór, aczkolwiek miło by było mieć działającą membranę na takie warunki. Na szczęście nie każdej nocy miałyśmy biwakować, więc przeważnie mogłam buty wysuszyć.






Za Bobolicami weszłyśmy na pagórek o nazwie Kopka, a potem zaczął się dłuższy fragment lasu. Ewa była znacznie szybsza, nie niosła ciężkiego plecaka jak ja, i trochę marzła, bo nie założyła getrów, ale ja przyspieszyć nie potrafię - z natury chodzę wolno i szybciej nie mogę.











Na świeżym śniegu znalazłyśmy dużo wilczych śladów. Oznakowanie było bardzo dobre, widać że lokalny PTTK się stara. Zdziwiły nas trochę dwa szlakowskazy z zestawem tych samych miejsc, wskazujące dwa różne kierunki, ale doszłyśmy do wniosku, że to pewnie pętla.





Ogromnie nam się podobał rezerwat przyrody Muszkowicki Las Bukowy. Strumyk wił się w głębokiej dolinie, były tam zwalone drzewa i kwiaty śnieżyc pod śniegiem. Ładna, naturalna buczyna. Rzeczkę trzeba było przejść po kamieniach.









Na końcu tegoż lasu była kapliczka św. Anny z kilkoma figurami i krzyżem  na zewnątrz. Obłażąca farba w okropnych kolorach nie robiła dobrego wrażenia. Zabrakło też znaku, każącego nagle skręcić, ale się ocknęłyśmy i sprawdziłyśmy, po czym zeszłyśmy na obrzeża Muszkowic by zaraz dać się smagać wiatrowi w polach. Tam wreszcie znalazłyśmy ławeczkę - pod kapliczką, więc siadłyśmy na lunch, ale nie było to najlepsze miejsce. Mimo kurtki puchowej i gorącej herbaty natychmiast zlodowaciałam. 











Mijałyśmy jakieś małe wioski z poniemieckimi zabudowaniami i szłyśmy jeszcze przez pola, z całkiem pięknymi widokami aż do Henrykowa.






W Henrykowie poszłyśmy do sklepu, a potem do starego klasztoru cystersów i bazyliki mniejszej Wniebowzięcia NMP i św. Jana Chrzciciela. To nie byle jaki klasztor - w zapiskach z 1270 roku w Księdze Henrykowskiej opisującej dzieje klasztoru znaleziono słynne zdanie uznawane za pierwszy zapis w języku polskim (choć jest to polski tak archaiczny, że nie wiadomo czy nie jest bardziej śląski lub czeski): "daj ać ja pobruszę, a ty poczywaj" (dokładnie w transliteracji "Day, ut ia pobrusa, a ti poziwai". Zdanie to wyjęte z kontekstu niewiele nam mówi, pamiętam że w szkole brzmiało dość abstrakcyjnie, bo co to za mielenie mąki na żarnach przez jakąś babę w klasztorze? Ale okazuje się, że księga opisuje ogólne dzieje okolic i różne historie, w tym o ludziach z młyna, po prostu. W otoczeniu zdań łacińskich historia wygląda tak: "Gdy zaś tam przez pewien czas przemieszkiwał, pojął za żonę córkę jakiegoś kleryka, chłopkę grubą i zupełnie niezdarną. Lecz trzeba wiedzieć, że za owych dni były tu w okolicy młyny wodne ogromnie rzadkie, przeto żona tego Bogwała Czecha stała bardzo często przy żarnach mieląc. Litując się nad nią mąż jej Bogwał mówił: „Sine, ut ego etiam molam” – to jest po polsku: „Daj, ać ja pobruszę, a ty poczywaj!”. Tak ów Czech na zmianę mełł z żoną i często obracał kamień tak jak żona." Ponoć mielenie ziarna należało do kobiet i nie było dla mężczyzny rzeczą chwalebną tym się zajmować. Ciekawie było się dowiedzieć o tej historii jak i wejść do bazyliki. Było to widać miejsce nie tak rzadko odwiedzane przez turystów, bo w środku była kafejka i sklep z dewocjonaliami. Wdałyśmy się od razu w pogawędkę z panią zarządzającą tym interesem. Zamówiłyśmy kawę "co łaska", a moją uwagę zwróciły gromnice (uwielbiam pogańskie święto Gromnicy, które jakimś cudem ostało się w kościele katolickim), były w promocji po 10 PLN, więc bardzo korzystnie. Ewie też się spodobały i ostatecznie obie kupiłyśmy sobie po gromnicy i z tymi wielkimi świecami ruszyłyśmy dalej (rzuciwszy oczywiście okiem na sławne drewniane stalle i figurę Matki Boskiej w ołtarzu).














Ja za barokiem nie przepadam, razi on moje wrażliwe oczy, chyba że jest w wybitnie wiejskim polskim wydaniu. Udało mi się wszakże znaleźć starsze elementy budowli w postaci gotyckich okien.





W środku zimy nie było co liczyć na długi dzień. Niebo się zaróżowiło, przeleciał wielki klucz gęsi i wkrótce zrobiło się ciemno. Planowałyśmy nocleg w odległym pałacu w Stanicy. Dojść tam nie było możliwym tego dnia. Żal nam też było za dużo chodzić w nocy, bo miał być potem ładny las i grodziska. Przeszłyśmy zatem tylko pierwszy kawałek lasu po ciemku i w Nowolesiu złapałyśmy stopa, a raczej grzecznie zmusiłyśmy pana, który się zatrzymał z litości do zawiezienia nas na miejsce. Chciałyśmy zapłacić za fatygę, ale nie chciał. A w pałacu już na nas czekali właściciele, bo byli to znajomi Ewy, z którymi byłyśmy umówione. Ciepełko, wygodne, łóżko, dostęp do kuchni - marzenie. Wykąpałyśmy się i wygrzałyśmy należycie.










Rano pan domu odstawił nas do Nowolesia pod kościół, tam gdzie złapałyśmy stopa. Pałac był świetny, bardzo klimatyczny, tylko plastikowych okien na piętrze można się było czepiać.




Odcinek leśny, na którym nam tak zależało nas nie rozczarował. Był las bukowy i przewyższenia no i dwa wspaniałe wczesnośredniowieczne grodziska obok siebie, oddzielone głęboką, być może specjalnie pogłębianą dolinką. Być może jedno było bardziej obronne, a drugie mieszkalne, może na jednym trzymano niewolników? Słowianie przecież zajmowali się tego typu handlem bardzo intensywnie - tak sobie myślałam. Udało nam się wejść na wały, była tam droga jak za dawnych czasów okrążająca obiekt.









I znów wilki!





Krajobraz był ku mojemu zaskoczeniu całkiem górski. Wzgórza Niemczańsko - Strzelińskie należą już do Sudetów, a więc byłyśmy tak naprawdę na szlaku górskim (zresztą miała być jeszcze na koniec Ślęża). Odczuwałam w związku z tym tym większą satysfakcję.






Ruin nadal nie brakowało.






Jak zeszłyśmy ze wzgórz śniegu znów zrobiło się mniej. Za to w polach było sporo błota... A w oddali jeszcze inny interesujący pałac, może do obejrzenia w przyszłości (Siedmino). 






Tego dnia była szczególna sobota - sobota studniówkowa. Córka Ewy wybierała się na studniówkę i trzeba ją było na tę imprezę wyprawić, a więc musiałyśmy pojechać pod Wrocław już wczesnym popołudniem i dopiero następnego dnia mogłyśmy wrócić na szlak. To była cała ekspedycja. Gospodarz ze Stanicy zabrał nas z Przeworna, a w Stanicy czekało auto Ewy (zostawiła je tam w drodze do Ząbkowic). Dostała się nam jeszcze zupa z czerwonej soczewicy. A rano Ewa serwowała jajecznicę. Trudno powiedzieć żeby się wyspała, bo studniówka skończyła się o 4, ale jakoś dało radę i wróciłyśmy na szlak w Przewornie odwiezione przez kolegę Ewy. Teraz już wreszcie obie miałyśmy duże plecaki z całym majdanem biwakowym.








Wpierw zajrzałyśmy do sklepu, skoro był... Potem pokazało nam się więcej przelotnego ptactwa. Temperatura była nadal około zerowa, śniegu trochę, błota też trochę. Ale bardzo ładnie, bo lubię takie zimowe puste pola z zadrzewieniami i zagajnikami.







Bardzo ciekawa ruina u kogoś w ogrodzie. W ogóle zabudowa na Dolnym Śląsku to coś niesamowitego. Jak również to, co ludzie potrafią z nią zrobić...










Ewę interesuje mineralogia, więc znała to miejsce, ale dla mnie, choć dziedzina nie jest mi całkiem obca, kwarcyty daktylowe to była nowość. W wyrobisku można dostrzec jasnokremowe, drobnoziarniste skały krzemionkowe, w których występują wydłużone agregaty mineralne przypominające kształtem daktyle. W odsłonięciu występują też kryształy górskie i wiele osób przychodzi tam je nielegalnie pozyskiwać.  Nazwa "Skałka Goethego" to odniesienie do prawdziwego poety Johanna Wolfganga Goethego, który to miejsce eksplorował i opisał w 1823 r.







Lunch zjadłyśmy w pobliżu, w lesie, na konarze. Były to smakołyki Ewy z pudełek. Później była fajna wiata, więc trochę żałowałyśmy, ale dosyć pod nią zalatywał wiatr, więc może nie było czego żałować.





Głaz ofiarny :-)





Lasy Państwowe jakoś mocno zadbały o tę okolicę, bo wiata była jeszcze jedna i bardzo ciekawy etap ze ścieżkami meandrującymi po dawnych wyrobiskach. Urozmaicony teren kazał nam spalać kalorie, bo ni z tego ni z owego trzeba było zbiegać z jakichś stromizn, a potem znów się wspinać.










No a prawdziwym rarytasem okazała się wiatka - chatka na Skrzyżowaniu Pod Dębem. Co za cudowne miejsce! Był podest do spania, a przed chatką najprawdziwsza skrzynia z trail magic! Pierwszy raz widziałam coś takiego w Polsce. Były ciasteczka, czekolada, herbata, zapałki i różne inne rzeczy, w tym woda. Niesamowite. 





Pokrzepione ciasteczkami kontynuowałyśmy wędrówkę, trochę się martwiąc czy zdążymy dojść na zaplanowany biwak przed nocą. Ale nic się nie dało z tym zrobić, trzeba było po prostu iść dalej i się nie martwić. Nie odmówiłyśmy sobie zwiedzenia przynajmniej z zewnątrz kościoła w Białym Kościele, bo to obiekt jak najbardziej średniowieczny i bardzo piękny.














Potem przeszłyśmy skanalizowaną rzekę Oławę.





O zwiedzaniu Strzelina nie było mowy, bo czas nas gonił, ale na końcu miejscowości zlokalizowałyśmy restaurację. Decyzja zapadł natychmiast - zostałyśmy na kotlety. Dzięki temu nie musiałyśmy później gotować. Nabrałyśmy wody w łazience, a kelnerka napełniła nam termosy wrzątkiem. Super!






Zrobiło się zupełnie ciemno w czasie kiedy jadłyśmy, więc dalej zasuwałyśmy po ciemku. Ale nie było tego aż tak dużo, może godzina. Zaplanowałyśmy biwak w zagajniku koło bagienka. Był to jedyny las w okolicy, na nic innego szans nie było. Wlazłyśmy w chaszcze, nadzieja już zaczynała pryskać, ale wypatrzyłam dużą wierzbę, pod którą się przecisnęłyśmy i okazało się że w środku zagajnika las jest widny i nie aż tak podmokły - całkiem fajny. Rozbiłyśmy się bez problemu, nie było jeżyn i było fajnie płasko. Miło było wejść do śpiwora, bo mróz był odczuwalny. Niebo oczyściło się z chmur i całe ciepło ulatywało do atmosfery. Zanim zasnęłyśmy słuchałyśmy pohukiwania sowy.








Było wilgotno, ale nie aż tak i spałyśmy znakomicie. Dzień wstał słoneczny i śliczny, więc bez większych oporów po śniadaniu zaczęłyśmy się pakować i nawet jakoś sensownie wyszłyśmy około 9.









Później w pobliskich Piotrowicach zauważyłyśmy fajną wiatę nadającą się na nocleg - gdyby ktoś z czytelników potrzebował, jest u wyjścia ze wsi przy szlaku. Za dobrze nam się szło i w związku z brakiem oznakowania w polach źle poszłyśmy i nadłożyłyśmy 2 km. Minęłyśmy Zielenice i dalej szłyśmy przez pola. Tutaj było znów więcej śniegu. Wypatrywałyśmy Ślęży na horyzoncie, ale snuły się jeszcze jakieś kłęby mgieł i nie było nic widać.













Dopiero przed Jordanowem Śląskim Ślęża ukazała się w całej okazałości wraz z sąsiednią Radunią. Byłyśmy po małym lunchu, ale należało uzupełnić zapasy i wodę. Zawsze dobrym pomysłem jest wizyta w Urzędzie Gminy. W Jordanowskim się nie rozczarowałyśmy. Bez problemu skorzystałyśmy z łazienki, nabrałyśmy wody, ale nie tylko to! Zainteresowali się nami pracownicy urzędu i to do tego stopnia, że dostałyśmy kawę i mogłyśmy posiedzieć przy stole w ciepełku. Jak miło! Potem zaliczyłyśmy sklep i ruszyłyśmy w kierunku interesującego nas masywu. Ależ piękne było popołudnie! Słońce świecące nisko błyszczało w trzcinach nad strumykiem, pod masywem jakaś wioska z kościołem - Dolny Śląsk w klasycznym wydaniu.











Spory kawał trzeba było pokonać asfaltem. W pola skręciłyśmy nawigując na własną rękę, bo znaki zawiodły, a polną drogę zlikwidowano. Ale nie było żadnego problemu, doszłyśmy prawidłowo do Winnej Góry, gdzie zaczynał się Ślężański Park Krajobrazowy. We wsi jest gołe poletko z wiatką i tojtojem.






Ciemność znów nadchodziła, ale byłyśmy wysoko, więc jakby trochę później niż poprzedniego dnia. Niebo różowiło się, szedł solidny mróz. Temperatura zaczęła spadać bardzo szybko, nocą było -15°C. Śnieg był skrzypiący, suchy, nie topił się na szczęście na butach. Szłyśmy pod górę, więc było nam nieco cieplej.








Czekał nas jeszcze spory kawałek po ciemku, ze dwie czy trzy godziny. Jakaś zwierzyna pierzchała, fajnie się szło grzbietem i prawdziwym górskim szlakiem. Były fragmenty z wąską leśną ścieżką. Trzeba było założyć najcieplejszy zestaw ubrań. Na śniegu widziałyśmy ślady butów i bałyśmy się, że chatka do której zmierzamy będzie zajęta, ale na szczęście tak nie było. Nie było możliwości ogrzania wnętrza, bo chatka nie ma pieca, ale i tak było bardzo fajnie być tej mroźnej nocy w czterech ścianach. Chatka była bardzo komfortowa, miała prycze w osobnym pokoju i stół w kuchni. Dało się zapalić światło zasilane z panelu!









Nocą i w środku był mróz, oczywiście. Zamarzły buty i skarpety, trzeba było te ostatnie odmrozić w kieszeni. Ewa miała jako paliwo resztkę butanu, więc musiała z nim spać w śpiworze żeby rano odpalił. Wieczorem nie chciał zupełnie. Na szczęście mój palnik alkoholowy hulał.






Ponieważ nie sprawdziłam warunków nie zabrałam raczków, za to Ewa zabrała i podzieliłyśmy się po jednym. Bardzo pomogło, bo szlak niebieski na Ślężę jest mega stromy i skalisty.  Najpierw co prawda trzeba było zejść na Przełęcz Tąpadła, ale i tam na zejściu było ślisko. A potem zaczęły się bajkowe skały w niemal dziewiczym, magicznym, ośnieżonym lesie. Podobno to najlepsza trasa na Ślężę - w takim razie dobrze trafiłam, bo to była moja pierwsza wizyta w tym miejscu.









Po drodze źródełko.








Zrobiłyśmy sobie zdjęcia pod tym, co zinterpretowałyśmy jako szczyt (717 m n.p.m.). Obok była jakaś platforma widokowa, ale nie fatygowałyśmy się na sztuczną strukturę. Widać było jakieś fundamenty - były to resztki dawnego zamku. A obok kościół, jak to zwykle wybudowany na miejscu pogańskiego miejsca kultu. Miejsce kultu na Ślęży pochodzi z czasów najdawniejszych - nie wiadomo jak dawnych. Może od czasu najwcześniejszych wizyt ludzkich na Śląsku. Kolejne kultury czciły swoich bogów na szczycie i przejmowały świątynie czy też budowały swoje. To najprawdopodobniej Celtowie pozostawili po sobie kamienne rzeźby (choć gdyby były autentyczne to chyba wzięto by je do muzeum, a nie pozostawiono na zboczach na pastwę losu i złodziei?). O świątyni słowiańskiej wspominały już źródła pisane. Obecnie trudno na Ślęży o religijną atmosferę i byłam tym nieco rozczarowana. No ale w funkcjonującym tylko jako bar schronisku dało się kupić coś do jedzenia - wzięłyśmy po porcji bigosu.












Obawiałam się śliskiego zejścia ze Ślęży, ale szlak zejściowy był o wiele łagodniejszy i łatwiejszy, pokonałyśmy go sprawnie tylko na fragmencie posługując się raczkami. W dole widać było obrzydliwą grubą warstwę smogu, zagęszczającą się w kierunku Wrocławia.





Przystanęłyśmy jeszcze zobaczyć Zamek Górka, kupiony przez kogoś i remontowany. Rozbudził naszą wyobraźnię do tego stopnia, że zaczęłyśmy snuć fantazje w stylu powieści o Katarzynie i Heathcliffie i prawie byśmy się spóźniły na pociąg.






Ekspresowy rzut oka na krzyż pokutny w Górce a może już w Strzeblowie.




Nie miałyśmy pewności co do tego, gdzie znajduje się kropka. Mapy.cz wskazywały Strzeblów, natomiast według innych danych powinna to być stacja kolejowa w Sobótce Zachodniej. Liczyłyśmy raczej na Sobótkę, sądząc że w aplikacji jest błąd, ale jednak okazało się, że zmieniono przebieg szlaku i kropka jest na słupie na przystanku. Jest to spora strata, bo Sobótka jest po prostu powszechnie znana i fajnie brzmi w nazwie (nazwie szlaku, który nie ma nazwy).





Szlak był bardzo fajny i fajnie było go przejść w warunkach zimowych, do tego przy tak pięknej pogodzie. Nie analizowałam go przed startem i byłam pozytywnie zaskoczona urozmaiconym krajobrazem i ilością zabytków. Podobało mi się bardzo, że ma górski charakter, a przy tym nie trzeba się było zbytnio na nim męczyć, bo wzniesienia były niewielkie. No i wreszcie weszłam na Ślężę. Podziękowania dla Ewy za towarzystwo i ogarnięcie noclegów :-)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz