Nastepny etap szlaku za mna, wybaczcie skromny opis, ale jest przed 6 rano, a o 6:30 wyruszam w dalsza droge :-)
Stan Nowy Jork byl bardzo ladny, ale panowaly okropne upaly (95 stopni Fahrenheita), bylo tez bardzo duzo skal do pokonania. Teraz juz tak pewnie bedzie do konca, im dalej na polnoc tym wiecej skal.
Zrodlem wody byly bagienne strugi wyplywajace z jezior, ale litosciwi ludzie czesto zostawiaja wode pitna w butelkach - water cache jak na PCT.
Po skalach, w gore i w dol idzie sie wolniej, slynny Lemon Squeezer, szczeline skalna, musialam przejsc o zmroku.
A potem widoki jak w "Pogromcy Zwierzat" - lesne pagorki i jeziorka blyskajace blekitem. Na horyzoncie zas wielka rzeka Hudson, zmierzajaca do New York City.
1400 mil wypadlo z pieknym, przyznacie, widokiem, na zboczu Bear Mountain, Stamtad w dol do zoo (!).
Przejscie mostu na Hudsonie to byl wzruszajacy moment, to samo czuja wedrowcy przechodzacy Bridge of the Gods na rzece Columbii na PCT.
Jeden z noclegow byl pod wiata w klasztorze franciszkanow, elektrycznosc, zimny prysznic, full wypas.
Slynna stacja kolejowa Appalachian Trail, z ktorej pociagi jada do centrum Nowego Jorku. Zaraz obok w centrum ogrodniczym odebralam swoj nowy aparat, a potem w miescie Pawling spotkalam dobrych ludzi, ktorzy zgarneli mnie na nocleg :-)
I tak sie skonczyl Nowy Jork, a zaczelo Connecticut. Spodziewalam sie latwego szlaku, ale znow bylo duzo skal i wlazenia pod gore.
Ten zolw jest dosc agresywny, trzeba sie trzymac z daleka...
Szlak prowadzil tez nad duza rzeka Hausatonic (dziwna nazwa), az do wodospadow w jej gornym biegu.
Komary i meszki sa straszne, mam setki ugryzien, ale noca daja mi spokoj, bo uzywam moskitiery, ktora mam w namiocie. Dobrze, ze ja mam!
Przy zakladzie wodociagowym byl taki oto prysznic zewnetrzny, a potem wspomniane wyzej wodospady (nad nimi niestety zapora).
Nowy aparat robi calkiem ladne zdjecia, starym bym tej pszczolki nie zlapala :-)
No i 1500 mil :-)
Jak zwykle spotykam tych samych ludzi przez kilka dni, ostatnio Ketchupa (na zdjeciu) i Pippena. Dogonilam tez Captaina Cavemana, chlopaka z proteza nogi, ktory zaczal dzien wczesniej. Jest bardzo ambitny i wlasnie przede mna ucieka, bo nie byl zachwycony, ze go dogonilam :-)
Po takich sliskich skalach wspinalam sie wczoraj. Dotarlam do granicy Connecticut i Massachusetts.
Na szczycie gonila mnie burza, ale udalo mi sie w pore zejsc. Burza byla niesamowita!
Po drodze zobaczylam pierwszego jezozwierza!
A potem mialam znow szczescie, bo przygarneli mnie Trail Angelsi :-). Lozko i prysznic, a tak wygladaly moje zakupy na nastepne trzy dni.
Pozdrawiam, trzymajcie sie!
Idziesz jak lesna burza ;-) Gratki za jezozwierza, ja jeszcze nie widzialem.
OdpowiedzUsuńPozdrowionka. Kibicuje dalej.
Staram sie, ale pogoda straszna jest, albo upaly albo leje. Jezozwierz byl super, ale lepiej sie od nich trzymac z dala. Lubia gryzc drewno i niektore wiaty sa przez nie zamieszkiwane i obgryzane :-) Dzieki i pozdrawiam
UsuńJa też gratuluję fauna zaliczona prawie w stu procentach (bo mam wrażenie, że nie było puchacza wirginijskiego...). Ge.
OdpowiedzUsuńJakies sowy byly, ale czy to byl puchacz wirginijski trudno stwierdzic... Nocami tu sporo pohukuje. Wczoraj dwa kolejne niedzwiedzie, to juz razem 15!
UsuńAleż ten nowy aparat Cię wyszczuplił:-) Chyba zgubiłaś ładnych parę kilogramów;-)
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że masz jakiś plan co po AT, bo tak gnasz, że chyba w lipcu będzie pozamiatane;-)
Pozdrawiam z GSB
Paweł
Planow mam sporo, wiec cos sie wymysli :-) Ano niestety, jak sie tak gna to kilogramow ubywa, 4 stracilam :-)
Usuńco do aparatu fotograficznego proponuję zakupić jakiś z serii wodo- i -wstrząso odpornych
OdpowiedzUsuńNiestety one z reguly maja kiepska jakosc zdjec. Przydalby sie tez odporny na pyl, bo na pustyni pelno tego. Naprawde chcialabym zeby obecny Sony RX100 przetrwal troche dluzej niz poprzednie...
Usuń