środa, 5 lipca 2017

Appalachian Trail: Rutland - Lincoln (Vermont/New Hampshire)

Zaraz za skrzyzowaniem, z ktorego lapalam stopa do Rutland Appalachian Trail i Long Trail sie rozdzielily. Bede milo wspominac ten odcinek, natomiast nastepny - nieszczegolnie!







Po serii bardzo pieknych wodospadow i kaskad zaczely sie podejscia i zejscia, z gatunku tych irytujacych, bo bez nagrody w postaci ladnego widoku. Pogoda nastala deszczowa, bardzo deszczowa. Poczatkowo byly to deszcze drobne i calodniowe, przeradzajace sie od czasu do czasu w potezniejsza zlewe. Las nasiaknal wilgocia, we mgle trudno bylo oddychac.








Nie padalo caly czas - w miedzyczasie przejrzalo slonce i zrobilo sie parno - czyli jeszcze gorzej! Troche nowych kwiatkow na pocieszenie...







 Tak, wlasnie, prosto pod gore...





Po deszczu pojawily sie grzyby, klasyczne i dziwaczne, galaretowate.



Poziomki, inne niz w Virginii, przypominajace nasze starodawne ogrodowe truskawki, nieco mniej aromatyczne, ale bardzo smaczne.




Czy wspominalam juz o deszczu...?



Woda zbiera sie w lesnych bajorkach, ktore sa prawdziwa wylegarnia komarow.


Wyczekuje zawsze asfaltu, a szczegolnie miejscowosci - tam komarow nie ma, a ludzie rezyduja w nieco bardziej przestronnych wiatach :-)




Miejsowosc to bylo Norwich, rzeka to Connecticut, ktora stanowi granice stanow Vermont i New Hampshire. 13ty stan! I zaraz nastepna miejscowosc - Hanover, oba miasta zalozone w 1761 roku, bardzo przyjemne.





Zmobilizowalam sie do wyjscia pomimo nadciagajacej nawalnicy. Przed burza komary byly szczegolnie aktywne... A co sie dzialo potem! W ciagu pol godziny spadlo 8 cali wody (20 litrow). Mialam szczescie, ze akurat ten najgorszy strumyk zaopatrzony byl w most, bo te znajdujace sie w epicentrum burzy, na polnoc, nie mialy mostow, ale kiedy do nich nastepnego dnia dotarlam juz daly sie przejsc. Ulewa byla konkretna, trwala dwie godziny, przemoklam naturalnie do suchej nitki, a wiata w ktorej nocowalam przeciekala!






Nastepnego dnia juz jak widac lepiej, a wilgoc zachecila moje salamandry do wyjscia na szlak.



Widoki, trzeba przyznac, nienajgorsze. Na tym klifie gniazdowaly sokoly.



Jeszcze troche grzybow...



A potem znow skaliscie, widokowo, ale dosc powoli, po tych wszystkich stopniach i skalnych scianach.









Po deszczach zrobilo sie mokro. Kaluze blota, lesne torfowiska, nieliczne kladki zalane.





I znowu w gore - ciekawe sa skaliste szczyty, zbudowane z roznych skal. Te akurat to kwarcyty, gladkie, lsniace.


 




Jak wspominalam rzeki wezbraly, a tu i owdzie pozabieraly ze soba fragmenty szlaku.





Szlaku i drog, ale mimo zamknietych drog udalo mi sie zlapac stopa do miejscowosci z poczta, na ktrorej znalazla sie moja zagubiona paczka. Juz wiecej nie zobaczycie niebieskiej koszulki - byla juz jak sito. Mam nowa - szara :-)


Najwieksza atrakcja New Hampshire sa White Mountains, wybitne pasmo wysokich gor, ze szczytami powyzej granicy lasu. Zaczelo sie od podejscia na Mt Moosilouke - tutaj pierwszy raz AT wychodzi z lasu. Pogoda trafila mi sie wietrzna, ale widoki byly piekne.










Zejscie bylo karkolomne, milion stopni wzdluz nie konczacych sie kaskad i wodospadow. Zapamietam ten odcinek jako jeden z najpiekniejszych, ale zejscie zajelo mi cala wiecznosc. Zgadnijcie kogo spotkalam? Forresta! Byl chory i mial 7 dni zero, wskutek czego znowu sie spotkalismy. Tez wlasnie wymienil koszulke :-)








Z tej calej adrenaliny przegapilam 1800 mil, ktore mialo byc przy wodospadach, a wyszlo mi troche dalej... No trudno, wazne ze jest :-)


Ciag dalszy blot i skal - przez White Mountains AT przebiega caly czas graniami, ale te granie sa bardzo poszarpane i idzie sie powoli. Kiedy gran sie konczy szlak schodzi w glebokie doliny, a potem wspina sie znowu w gore. Oznakowanie zrobilo sie bardzo kiepskie, ale mimo to nie ma problemu z nawigacja - tam gdzie najglebsze bloto i najbardziej stroma skala tam trzeba isc :-)




Wczorajszy zachod slonca z linia wysokiego napiecia.




A tak wygladal dziesiejszy poranek ze wspinaczka na Kingsman Peak. Uff.









Widoki wspaniale, wiec posiedzialam sobie troche na szczycie, bo w koncu chyba mi sie nalezy :-) Na szlaku sa schroniska, strasznie drogie (150$), ale przyjazne dla thru-hikerow - ciastka mozna bylo zjesc za darmo, jest tez opcja przenocowania w zamian za kilka godzin pracy, mam nadzieje ze mi sie uda zalapac (bo chetnych jest niemalo).



To widok na Lonesome Lake, a potem szybkie i, hurra, lagodne zejscie w doline, skad na autostradzie udalo mi sie zlapac stopa do Lincoln. Zrobilam zakupy, niniejszym wrzucam najwiezsze info na bloga i wracam na szlak - mam nadzieje, ze uda mi sie dostac szybko spowrotem na szlak! Pogoda jest cudna, trzeba jeszcze kilka mil zrobic, bo wiecznie tak nie bedzie - jutro ma byc pochmurno, przede mna widoczna w oddali gran Franconia Notch.

8 komentarzy:

  1. Tak trzymaj Agnieszka, nie daj się pogodzie! Nie życzę sobie ale w razie czego obiecuję grzecznie moknąć w Beskidach pod koniec lipca w intencji twojego wysiłku ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. https://www.youtube.com/watch?v=h04UBP-179s ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Meta już coraz bliżej także nie przejmuj się pogodą, bo deszcz w końcu też jest potrzebny;-) A, że idzie się wtedy trochę gorzej i wolniej to już inna sprawa. Ale jest potem co wspominać:-)

    Słoneczka i pięknych widoków na Katahdin:-)

    Paweł

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Leje i leje, oby sloneczko zaswiecilo w odpowiednim momencie!

      Usuń
  4. Witaj Agnieszko, czytamy i podziwiamy.
    Zarówno Ciebie jak i widoki.
    Deszczem się nie przejmuj u nas też leje. Zbyszek wędrował w deszczu i ognisko pod tarpem rozpalal.
    Życzymy dużo słońca, łagodnych zejsc.
    Pozdrawiamy,
    Magda i Zbyszek z Gdyni.

    OdpowiedzUsuń