Szybkie tempo na GR48 sprawiło, że udało mi się wygospodarować dodatkowy dzień, który mogłam poświęcić w całości na zwiedzanie Sewilli. Urokliwa architektura małych andaluzyjskich miasteczek, które odwiedziłam wędrując przez Sierra Morena, zapowiadała wspaniałości, jakie muszą się niehybnie znajdować w stolicy regionu. Sewilla tak bardzo mi się podobała, że postanowiłam poświęcić jej osobny wpis. Nie traktujcie go jako przewodnika - nie specjalizuję się w zwiedzaniu miast, robię to pobieżnie, raczej chłonąc klimat i zaglądając tam, gdzie akurat mam ochotę. Rzadko sprawdzam, co powinnam zwiedzić :-)
W Sewilli zjawiłam się wieczorem, wysiadłam z pociągu na głównym dworcu Santa Justa, zarezerwowałam najtańsze łóżko (10 euro), korzystając z wifi w MacDonaldzie. Tym razem miałam nocować w innym hostelu niż poprzednio (Traveller Box Hostel był tragiczny) - Sevilla Dream Hostel. Podreptałam tam pieszo, rozglądając się bacznie wokół, żeby wiedzieć już gdzie się udać następnego dnia. Pora była niesprzyjająca. Hiszpanie ożywają wieczorem i moim zdaniem jest to najmniej odpowiednia pora do włóczenia się po mieście. Co kto lubi, ale hałas i tłok działał mi na nerwy. Z wielką ulgą zaległam w hostelu, który tym razem okazał się zupełnie przyzwoity.
Nie miałam ochoty uganiać się po mieście przez cały dzień, wyszłam dopiero o 10:30 po niespiesznym śniadaniu złożonym z chleba, sera i kawy.
Nie zamierzałam też kierować się wskazówkami z żadnego przewodnika, choć nie mogę powiedzieć żebym całkowicie unikała atrakcji - raczej nie miałoby to sensu. Włóczyłam się na własną rękę, nawigując wśród ciasnych uliczek z pomocą papierowej mapy, jaką pozyskałam w informacji turystycznej na lotnisku i przeniosłam przez całe GR48. Było na niej zaznaczone wiele zabytków, choć np. nie było mojego ulubionego kościoła św. Antoniego przy ulicy Alfonso XII.
Wędrując przez stare miasto zaglądałam w każdą bramę w poszukiwaniu z arabska urządzonych dziedzińców (były w prawie każdym domu), do których można było zapuścić żurawia przez kratę lub oszklone drzwi. Zajrzałam też do kilku kościołów.
Wkrótce znów trafiłam na duży plac z fantazyjną budowlą (patrz wyżej, zdjęcie zrobiłam poprzedniego wieczora), służącą zdaje się turystom do robienia zdjęć miasta z góry. Często mam okazję oglądać świat z góry wędrując, więc tym razem bardziej interesowało mnie to, co było w podziemiach, ale o tym za chwilę.
Na parterze tej dziwacznej budowli znajdowało się targowisko, całkiem możliwe że nastawione raczej na turystów niż mieszkańców. Były tam najróżniejsze towary konsumpcyjne, wędliny, sery, świeże ryby i owoce. W dziale owoców szukałam fig i daktyli (mieli nawet świeże, tunezyjskie). W bogatym dziale suszonych owoców były nawet kandyzowane ziemniaki - wygląda na to, że nawet teraz, po grubo ponad 500 latach, które minęły od odkrycia Ameryki przez Kolumba, Hiszpanie nadal nie bardzo wiedzą co z nimi robić (poza chipsami).
Zrobiwszy zakupy na targu udałam się w kierunku wspomnianych wyżej podziemi. Znajdowały się tam ruiny rzymskiego osiedla z dobrze zachowanymi domostwami i mnóstwem mozaik. Turyści nie byli wcale zainteresowani zwiedzaniem starożytności, więc miałam je praktycznie dla siebie.
Było też kilka zabytków wczesnego chrześcijaństwa - baptysterium oraz fundamenty świątyni.
Sewilla jest najbardziej zachwycającym miejscem sprzedaży najróżniejszych towarów jakie widziałam w życiu (tak na pewno było również w XVI i XVI wieku, kiedy miasto miało monopol na handel towarami przywiezionymi z Ameryki). Każda witryna błyskała czymś, czego się natychmiast zapragnęło. Można było dostać oczopląsu od wszelakich błyskotek, ale były i sklepy dla malarzy, sklepy z kapeluszami, całe mnóstwo sklepów z akcesoriami do flamenco i tyle samo oferujących stroje do pierwszej komunii. Sklepy z dewocjonaliami, pasmanterie z bogatą ofertą wspaniałych koronek, sklepy muzyczne...
Nadmiar bodźców wkrótce przyprawił mnie o utratę zainteresowania tymi wszystkimi artykułami, wskutek czego zapragnęłam udać się w jakieś spokojniejsze miejsce.
Póki co nie było to możliwe. Ruszyłam w kierunku najsłynniejszych zabytków.
Na pierwszy ogień poszedł ratusz, a dalej ogromna gotycka katedra, straszliwie przeładowana zdobieniami i z okropnie długą kolejką do wnętrza. We wnętrzu znajduje się grobowiec Kolumba.
Tuż obok mauretański zamek Alcázar, rozbudowany zamek Wizygotów na założeniach rzymskich. Kolejka równie długa jak do katedry.
Błąkałam się po okolicy, krążąc wokół zamku i znalazłam kilka uroczych zaułków. Niestety do zamkowych ogrodów nie dało się wejść "na gapę" nijakim sposobem.
Później przyszedł czas na zwiedzanie pałacu przy Placu Hiszpańskim, monumentalnego kompleksu, wybudowanego specjalnie na okoliczność Wystawy Iberoamerykańskiej w 1929. Hiszpanie umieścili tam wszystko co mieli najlepszego - pomieszali renesans, barok, styl arabski, Art Deco i ozdobili wspaniałymi azulejos, czyli ceramiką.
Doskonałe miejsce na odpoczynek.
Wzorzyste azulejos rozbudziły mój apetyt jeżeli chodzi o podróże na Bliski Wschód, tak te sewilskie, jak i widziane wcześniej prowincjonalne.
Po przerwie i drugim śniadaniu (chipsy, winogrona) skierowałam się nad rzekę, mijając po drodze jeszcze kilka zabytków, takich jak arabską wieżę strażniczą Torre del Oro czy arenę walk byków.
Teraz miałam w planie zwiedzenie Triany, dzielnicy, a właściwie osobnego miasta, znajdującego się po drugiej stronie Guadalquiviru, słynącego z produkcji azulejos.
Tuż za mostem zauważyłam wejście do kolejnej hali targowej, kto wie czy nie lepszej od tej w centrum Sewilli. Mieli sporo towaru, ale już zamykali. Jeżeli nie ograniczacie swojej wizyty do zwiedzania jednego miasta, a zamierzacie zapuścić się bardziej na prowincję radzę robić zakupy w małych wiejskich sklepikach, gdzie towar na pewno jest najświeższy, a ceny dużo niższe (nawet o połowę). Oferta jest oczywiście mniej różnorodna.
To właśnie tędy, przez most, prowadzi Via de la Plata. W hostelu spotkałam Słowaka, który przewędrował właśnie 10-dniowy odcinek tej Drogi.
Popołudniowa pora sprawiła, że nie wszystkie zakłady produkujące ceramikę były otwarte, ale kilka udało mi się zwiedzić, bo to jednak turystyczne miejsce i rządzi się swoimi prawami.
Po tym wszystkim zmęczenie dało już o sobie znać, więc lekko głodna (stąd pewnie zdjęcia migdałowych ciastek) udałam się w okrężną drogę powrotną do mojego hostelu, gdzie zostawiłam biwakowe toboły i miałam zamiar spędzić kolejną noc.
Zajrzałam na swój ulubiony placyk, położony na uboczu (jeśli tak można nazwać tyły zamku), obsadzony drzewkami pomarańczowymi.
Wieża katedry o zachodzie słońca.
Na kolację zrobiłam sobie makaron z sardynkami z puszki i kawałkami suszonych pomidorów, a na deser pomarańcza oraz świeże daktyle (rewelacja).
Poranek spędziłam leniwie w hostelu. W drodze na dworzec autobusowy zajrzałam po raz ostatni do kościoła św. Antoniego, o którym już wspominałam jako o moim ulubionym. Przed wejściem jest dziedziniec, wieczorem tłoczno, ale w południe nie aż tak bardzo. Oprócz figur odzianych w królewskie szaty warto też rzucić okiem na sklepienie, na którym oprócz aniołków i przegrzebków widać girlandy pomarańczy.
Ostatni przystanek na placu przed muzeum. Kilka minut na ławce i w drogę. Autobus, samolot... i tak nastąpił koniec kolejnej podróży.
poleżałoby się na dziedzińczyku pod pomarańczami...
OdpowiedzUsuńNo to nic tylko wsiadać w Ryanaira i lecieć :-)
Usuńale tak samemu...
OdpowiedzUsuńNo, ja w zasadzie nie mam nic przeciwko ponownej wizycie w tym mieście. Jak w rzadko którym!
Usuń