niedziela, 11 października 2020

Sverige på längden - Podsumowanie

Choć z początku lato 2020 wydawało się być w perspektywie stracone, jeśli o mnie chodzi, okazało się cudowne. Pandemia zwolniła mnie z realizowania jakichkolwiek wyczynów i uzupełniania miejsc w tabelce w Excelu. Zrobiłam coś wyłącznie dla przyjemności - przeszłam swój ulubiony kraj, i to po swojemu. 

Przeszłam wzdłuż Szwecję bez wychodzenia poza jej granice, łącząc punkty skrajne: punkt wysunięty najdalej na południe, czyli Smygehuk z punktem wysuniętym najbardziej na północ, czyli Treriksröset - trójstykiem granic Szwecji, Finlandii i Norwegii. W ciągu 90 dni pokonałam 3000 km (2943 km według moich szacunkowych obliczeń) ze średnią 33 km na dzień, w tym dwoma dniami zero (bez nich średnia wynosi 34 km/dzień). 

To była najbardziej relaksująca wędrówka długodystansowa, jaką dotąd odbyłam. Była czymś zupełnie innym niż szlaki amerykańskie i muszę powiedzieć, że nie spodziewałam się, że różnica będzie tak duża. Nie była tak ekscytująca jak poprzednie thru-hike'i, nie musiałam dawać z siebie wszsytkiego, bo trasa była względnie krótka i względnie łatwa. Choć brakowało mi adrenaliny, thru-hikerskiej społeczności i atmosfery jaka panuje na długodystansowych szlakach, w zamian dostałam spokój, piękno i odpoczynek. Chciałam w tym roku przejść coś, co byłoby nagrodą za trudy zdobycia Potrójnej Korony. Szwecja taką nagrodą była.



Szlakowa codzienność

Z łatwością przeszłabym Szwecję szybciej, w 80 czy nawet 75 dni, gdybym miała na to ochotę - ale nie miałam. Naprawdę chciałam spróbować czegoś innego. Dzień na Sverige på längden wyglądał zupełnie inaczej niż na moich poprzednich długich dystansach. Zwolnienie tempa oznaczało oczywiście, że chodziłam mniej i miałam więcej czasu na inne rzeczy. 

Przede wszystkim więcej spałam - na CDT, gdzie wyciskałam z dnia najwięcej, spałam tylko po 7 godzin, co zdecydowanie nie było wystarczające - ale coś za coś. Na PCT nie było wiele lepiej. Teraz zdecydowałam, że będę spać ile będę chciała, nie będę zrywać się wczesnym rankiem ani wstawać od razu po przebudzeniu. To była największa zmiana i czynnik, który najbardziej wpłynął na to, że w ogóle się w Szwecji nie zmęczyłam.

Porównując tempo nie można zapominać o przewyższeniach - 33 vs 36 czy 37 km to niewielka różnica, natomiast jeśli wziąć pod uwagę to, że na szlakach amerykańskich codziennie pokonywałam 2200 m w pionie (1100 m podejść i 1100 m zejść średnio), a w Szwecji wątpię żeby to była więcej niż połowa tej liczby, różnica robi się większa.

Wędrowałam tylko 12 godzin dziennie, 9 godzin spałam, zebranie się rano zabierało mi przeważnie godzinę i 15 minut, a wieczorem spędzałam miło czas grzebiąc się prawie dwie godziny. W ciągu dnia jak zawsze robiłam dwie półgodzinne przerwy - tu się nic nie zmieniło. Nie potrzebuję więcej. Zatrzymywałam się jednak, jeśli przy szlaku było coś ciekawego do obejrzenia, np. wieża widokowa czy muzeum. Na południu, w czasie fali upałów, jeśli spędzałam noc nad jeziorem zawsze zażywałam kąpieli. Gdy znalazłam wifi, zawsze korzystałam. Dość często przeczekiwałam deszcz, zdarzało mi się wychodzić po południu, bo cały poranek lało (dzięki bardzo długim dniom mogłam wyjść o dowolnej porze i i tak przejść ponad 30 km). Raz nawet spędziłam cały dzień pod wiatą z powodu deszczu. Spędziłam w życiu tyle dni na szlakach w czasie deszczu, że stwierdziłam, iż nie muszę specjalnie starać się o więcej. Był to mój pierwszy dobrowolnie wzięty dzień zero od czasów przejścia Nowej Zelandii. Drugi dzień zero wzięłam z konieczności i przeznaczyłam go na wyjazd do odległego miasta na zakupy.

Dzienne dystanse definiowały miejsca noclegu (najczęściej wiaty i chatki), tak jak na AT czy TA, gdyż starałam się unikać noclegów w namiocie. Szłam więc nie do oznaczonej godziny (na CDT i PCT lubiłam wędrować do 20:30), ale do oznaczonego miejsca, niezależnie czy docierałam tam o 18 czy 23.

Wolniejsze tempo miało jednak swoje wady - mniej hormonów szczęścia. Choć myślę, że taka odmiana dobrze mi zrobiła, adrenalina, enforfiny i uczucie bycia w transie to coś, do czego już zawsze będę tęsknić i pewnie zafunduję sobie znów następnym razem. Okazuje się, że nie wystarcza sam marsz, musi być to jeszcze marsz równy i szybki, od świtu do nocy, tak żeby było się w stanie skupić tylko na fizycznym aspekcie wędrowania i w ten sposób osiągnąć pewien rodzaj oderwania umysłu od ciała.



Trasa i kierunek wędrówki 

Przejście Szwecji to spontaniczny wybór i choć sam pomysł chodził mi po głowie przez kilka tygodni, plan przejścia powstał w jeden wieczór. Zależało mi szczególnie na odwiedzeniu kilku znanych już sobie miejsc, do których mam sentyment oraz kilku takich, o których marzyłam od dawna, a jakoś nie udawało mi się do nich dotrzeć. Generalnie Szwecję znam dobrze i pozostało mi tylko połączyć te wszystkie miejsca. 

Włączyłam do planowanej trasy wiele szlaków, o których myślałam, że przejdę je kiedyś za 10 czy 20 lat. Jednocześnie praktycznie ani jednego nie przeszłam ortodoksyjnie w całości (np. do zakończenia Vasaloppsleden zabrakło mi 500 m, gdzie szlak skręcał na południe, kiedy ja szłam na północ; Kungsleden przeszłam połowę, tam gdzie to było wskazane wybierając ciekawsze ścieżki) - kierowałam się tym razem topografią i względami praktycznymi. Czasem wędrowałam bez szlaku, choć rzadko oznaczało to wędrówkę bez ścieżki (np. na wiekszej części obszaru Parku Narodowego Sarek jest więcej wydeptanych ścieżek niż na oficjalnych szlakach pogranicza Jämtlandu i Västerbotten).

Dużym ułatwieniem było poruszanie się na południu według przebiegu Europejskich Szlaków Długodystansowych E6 i E1. Choć nie są one znakowane w terenie, układają lokalne szlaki w logiczną całość biegnącą w jakimś kierunku. Okazało się jednak, że inne osoby, które w tym roku wędrowały przez Szwecję wybrały inne trasy, zwłaszcza na południu, gdzie uznali oni że lepiej wędrować zachodnim wybrzeżem Szwecji (Bohusleden i dalej drogami).



Z tego co wiem odbyło się w tym roku 6 prób przejścia Szwecji wzdłuż. Moja trasa najprawdopodobniej jako jedyna łączyła punkty skrajne (Smygehuk i Treriksröset) i przebiegała wyłącznie przez terytorium Szwecji. O jednej niewiele wiem (mężczyzna, który szedł przede mną, ale jego wpisów nie widziałam na końcu w księgach gości), Emily i Valter doszli do Treriksröset przez Norwegię, jedna dziewczyna zakończyła wędrówkę w Abisko i jeden mężczyzna doszedł do połowy (Grövelsjon) i zrezygnował.

Trasę zmieniałam spontanicznie w trakcie wędrówki. Okazało się, że ta którą wyrysowałam przed wyjazdem okazała się o 400 km dłuższa niż mi się wydawało. Po drodze zrobiłam więc kilka skrótów, ścinając niektóre zbędne pętle, tak że ostatecznie przeszłam 200 km więcej niż planowałam. 

Tak jak wszędzie na półkuli północnej także i w Szwecji lepiej było iść z południa na północ. W ten sposób miałam niskie słońce zawsze za plecami i cały czas bardzo długi dzień, a więc "elastyczne godziny pracy". Wiedziałam też, że im dalej tym będzie piękniej, co zawsze dobrze wpływa na morale.




Trudności

Szwecja to bardzo różnorodny kraj. Wędrowałam przez góry i bezdrzewną tundrę, tajgę, bujne lasy liściaste, wioski i tereny rolnicze. Strefowość klimatu jest bardzo odczuwalna. Pod względem ukształtowania terenu południe mało różni się od północy. Jeśli patrzycie na mapę widzicie na południu zielone i myślicie: płaskie niziny; na północy zaś żółte wpadające w pomarańcz - góry. Ale kolory oznaczają tylko wysokość nad poziomem morza, a nic nie mówią o ukształtowaniu terenu. Stąd pewnie błędne przekonanie wielu osób, że południowa Szwecja jest płaska. Płasko jednak było tylko pierwszego dnia, dalej zaś coraz bardziej pagórkowato. Wysokość względna wzniesień na południu to jakieś 200 m i częściej zdobywa się szczyty. Nie brakuje odcinków skalistych, a cały kraj równo przykrywają wielkie głazy narzutowe i kamienie naniesione przez lodowiec.



Brak lasu zdaje się wskazywać na wybitność pasma Gór Skandynawskich, są one jednak, jak na góry, dość płaskie, bo wygładzone przez lądolód. Na północy więc podejścia osiągały 200-300 m - dałoby się czasem wyżej, ale w takie miejsca ścieżki nie prowadziły. Jedynym wyjątkiem było wejście na najwyższy szczyt Szwecji, gdzie wychodząc z doliny musiałam wspiąć się 1000 m w górę, a następnie tyle samo zejść. 



Różne szlaki i różne etapy posiadały różny poziom trudności, lecz generalnie żadnych poważnych trudności technicznych nie było. Największym wyzwaniem miało być przejście Parku Narodowego Sarek, uchodzącego za ostatnie dzikie miejsce w Europie, ale okazało się, że są tam ścieżki, a poziom rzek był niski, więc nie było trudno. Dużo bardziej namęczyłam się w Vesterbotten, gdzie szlaki niby są, ale tylko z nazwy. Najłatwiejsza w części górskiej była Kungsleden.

Szlaki górskie prowadzą przeważnie dolinami, płaskowyżami, niezwykle rzadko wspinają się na jakiekolwiek szczyty. Nie są trudne, ale bardzo kamieniste - oczywiście różnie w różnych miejscach. W Arktyce warstwa gleby jest bardzo cienka i jeśli ścieżka jest bardzo uczęszczana szybko ulega erozji. Najlepszym przykładem tego zjawiska jest północna część Kungsleden, ale piarżyska czy po prostu kamieniste szlaki zdarzają się wszędzie.




Chodzenie bez szlaku ułatwia brak drzew w wyższych partiach gór, jednak w wilgotnych miejscach o łagodniejszym mikroklimacie rosną gęste zarośla wierzbowe, przez które bardzo trudno jest się przebić, bo wierzby mają bardzo twarde i splątane gałęzie. Czasem sięgają tylko do kolan, czasem jednak są wyższe od człowieka. Coś jak karpacka kosodrzewina. Zaniedbane szlaki często zarastają wierzbiną.



Powszechnie znanym faktem jest ponadprzeciętna ilość wody na skandynawskich szlakach. W całej Szwecji jest mnóstwo torfowisk, szlaki również przez nie prowadzą i czasem buduje się na nich drewniane kładki, ale tylko na popularnych szlakach. Czasem też kładki są po prostu zniszczone i toną w bagnie. Obecność bagien to konsekwencja dużej ilości opadów i nieprzepuszczalnego, skalistego podłoża. Szwecja jest naprawdę mokra, a i tegoroczne lato nie należało do suchych. Najgorzej było w północnym Jämtlandzie i południowym oraz środkowym Västebotten, na szlakach narciarskich uznanych za możliwe do przejścia pieszo i tak oznakowane. Wędrowali nimi tylko długodystansowcy, nikt inny nie miał interesu grzęznąć w błocie. Jeżeli szlak jest oznaczony jako zimowy absolutnie nie należy się na niego zapuszczać pieszo, dlatego że tam bagna są bardzo głębokie. Odkąd weszłam w góry, suche buty miałam zaledwie kilka razy. Kiedy zrobiło się chłodniej często zakładałam wodoodporne skarpetki.





Rzadko było trzeba przechodzić strumienie w bród. Na południu nigdy, natomiast na szlakach północy rzadko i miejsca były zawsze bezpieczne. Zawsze kiedy miałam do pokonania odcinek bezszlakowy mogłam jednak być pewna, że będę musiała przejść rzekę. Najbardziej obawiałam się płynących z lodowców strumieni w Parku Narodowym Sarek, miałam jednak szczęście i akurat od kilku dni nie padało, w związku z czym poziom rzek był niski i nawet z tymi większymi nie miałam problemów (oczywiście zawsze szukałam płytkiego i szerokiego miejsca).




Nie wszystkie mosty w górach to mosty zbudowane dla turystów. Po takim szerokim stalowym moście wiszącym może przejechać quad hodowcy. Mosty na dużych rzekach Sarku, których nie da się przejść  to właśnie mosty hodowców, którzy zgadzają się, żeby korzystali z nich wędrowcy.


 

Wiele osób do trudności zalicza także wędrówkę drogami. Szlaki południa bardzo często prowadziły gruntowymi drogami, a zdarzał się też bardzo niewygodny tłuczeń. Asfaltem wędrowałam wtedy, kiedy nie było sensownego łącznika pomiędzy szlakami. Myślę, że mogło go być w sumie 200 km. Większość dróg jest pusta, ale nie mają one poboczy, więc kiedy przejeżdżają ciężarówki nie bardzo jest gdzie zejść.



Prawdziwym problemem były chmary owadów. Muszę jednak powiedzieć, że nigdy nie było tak źle jak w Wyoming na CDT w lipcu. Z zasady nie stosuję środków chemicznych - zasadę tą zaczęłam łamać w połowie CDT i kontynuowałam na PCT, w tym roku postanowiłam jednak, że wrócę do walki z owadami za pomocą siły woli. Było to trudne doświadczenie, ale wytrwałam do końca. Na głowę zakładałam moskitierę, a jeśli owady były bardzo aktywne ubierałam też wiatrówkę żeby nie gryzły mnie w ręce. Było mi wtedy jednak za gorąco. Komary, gzy, gryzące muchy i dwa gatunki meszek atakowały w różnych miejscach i o różnych porach, ale najbardziej lubiły kąsać kiedy było ciepło, parno i zbierało się na deszcz. Komary zaczęły się od razu w czerwcu, ale aż do połowy lipca nie były dokuczliwe (w przeciwieństwie do drobnych meszek). Zakończyły sezon w trzecim tygodniu sierpnia.




W krajach skandynawskich nie ma właściwie żadnych naprawdę niebezpiecznych zwierząt. Są, owszem, niedźwiedzie brunatne, ale jest ich niewiele i trzymają się z dala od ludzi. Raz natknęłam się na żmiję. Kleszczy w sumie miałam 10, z czego 9 tylko spacerowało po moich gołych łydkach, a 1 się bardzo delikatnie zaczepił. Kleszcze skończyły się wraz z granicą Dalarny. Ważne było aby chodzić z podwiniętymi nogawkami i móc zbierać kleszcze z gołych nóg - długie spodnie pozwalają im swobodnie wędrować w górę ciała, gdzie już dużo trudniej je zauważyć a w razie zaczepienia wyłuskać.


Pogoda

W ciągu prawie trzech miesięcy wędrówki doświadczyłam najróżniejszych stanów pogody. Choć na 90 dni aż 57 było z deszczem, nie było tak źle jak się spodziewałam, wiele spośród tych dni było z deszczem przelotnym. Najdłuższy ciąg to 12 dni deszczowych pod rząd plus kolejne 4 po 24-godzinnej przerwie, a dwa dni później kolejne 8, a więc w ciągu 27 dni 24 z deszczem. Tylko kilka razy poprószył śnieg, o wiele częściej było bardzo ciepło. 



Czerwiec był upalny i suchy, lipiec deszczowy i zimny, sierpień całkiem przyjemny. Temperatura spadła poniżej zera tylko w ostatnich dniach i tylko nocą, było więc nadspodziewanie ciepło. Ten thru-hike był moim najcieplejszym - Szwecja ma dość łagodny klimat (umiarkowany i subarktyczny) będący efektem oddziaływania Golfsztromu, mimo że całkiem znaczna część trasy znajdowała się poza kołem podbiegunowym północnym nie było ani w części tak zimno i surowo jak w Górach Skalistych czy Sierra Nevada - Góry Skandynawskie są niskie.



Nawigacja

Choć cała trasa była improwizowana, a większość poskładana ze szlaków, z których wiele było dla mnie niewiadomą, nawigacja nie stanowiła wielkiego problemu.

Mniej więcej na 1/3 trasy używałam wyłącznie nawigacji w telefonie, na 2/3 papierowych map, w większości były to poglądowe mapy wydrukowane dwustronnie na kartkach A4, na których widok Szwedzi szeroko otwierali oczy. Mam dobrą orientację w terenie i umiem się posługiwać mapą. Na dłuższych odcinkach bez szlaku używałam klasycznych map turystycznych (Park Narodowy Sarek i okolice Kebnekaise oraz Lapporten). Na Södra Kungsleden używałam lekkiej papierowej mapy, choć nie było to moim zamiarem - tuż przed wyjazdem odkryłam, że nie wydrukowałam tego fragmentu. Kompasu nie zabrałam i nie był mi potrzebny.



GPSu w telefonie użyłam kilka razy, co oszczędziło mi kluczenia i straty czasu. Większość szlaków jest dobrze oznakowana, zwłaszcza na południu. Trzeba jednak pamiętać o tym, że prawie wszystkie szlaki znakowane są tak samo, kolorem pomarańczowym, a więc trzeba wiedzieć gdzie się idzie. Zaniedbane szlaki pieszo-narciarskie były nieco trudniejsze w obsłudze. Odcinki bez szlaku pokonywałam według jakiejś logicznej topografii i nie sprawiły mi kłopotu. 



Podczas wędrówek w szwedzkich górach należy wziąć pod uwagę, że odległości są niemal zawsze podawane błędnie. Wynika to z tego, że nikt ich dokładnie nie mierzy, dystanse są szacowane po linii prostej (czasem podawane na szlakowskazach odległości są nawet krótsze niż odległości w linii prostej!) lub mierzone przez skutery śnieżne, które poruszają się po linii prostej, podczas kiedy ścieżka piesza posiada niezliczoną ilość zakrętów i zawijasów. Także na południu jest z tym problem. Jedyny szlak, na którym odległości są podane prawidłowo to Vasaloppsleden. Tam odkryłam, że pokonuję o wiele większe odległości niż mi się wydaje.




Noclegi

Noclegi wypadły jak następuje: 

Wiata: 31
Chatka noclegowa: 11
Chatka odpoczynkowa: 16
Inne zadaszenie: 5 
Czyjś dom: 3
Dworzec kolejowy: 2
Inny budynek: 10
Namiot: 12

Jednym z założeń wyprawy było unikanie spania w namiocie, co zawsze jest mniej komfortowe niż nocleg pod dachem - to mi się doskonale udało, bo aż 78 razy spałam pod dachem i tylko 12 w namiocie. W Szwecji obowiązują allemansrätten, tzw. prawa każdego człowieka. Dzięki nim można się swobodnie poruszać, zbierać jagody, grzyby i kwiaty nieobjęte ochroną oraz biwakować w dowolnym miejscu oddalonym o co najmniej 100 m od zabudowań, chyba, że jest wyraźnie napisane, że nie można, co zdarza się niekiedy na plażach i w małych rezerwatach przyrody, gdzie są w zamian wyznaczone miejsca biwakowe.



Nie korzystałam z żadnych hoteli, hosteli czy kempingów. W związku z tym niezwykle rzadko zdarzało mi się wziąć prysznic - 9 razy. Częściej udawało mi się umyć włosy pod kranem z ciepłą wodą. Pranie w pralce wykonałam zaledwie dwa razy. Prałam czasem ubrania w zlewie. Koszulkę i bieliznę płukałam w terenie bez użycia detergentów.

Większość nocy spędziłam pod wiatami. Konstrukcją przypominają onne tego typu obiekty w innych krajach, w takich samych sypiałam w Appalachach, Finlandii czy Danii. Szwecja ma ich chyba najwięcej w Europie. Na południu są zbudowane z myślą o osobach, które chcą w nich nocować i mają podłogę do spania, natomiast na północy funkcjonują jako miejsca odpoczynku i zamiast podłogi jest w nich tylko nierówne klepisko, a ławki pod ścianami są specjalnie wąskie i niewygodne. Nie mam pojęcia z czego to wynika. Jestem drobna, więc sypiałam również na tych wąskich ławkach - nie jest to zabronione.



Od czasu do czasu, choć niezbyt często, bo Szwedzi są dość zdystansowani, ktoś zapraszał mnie do siebie, do domu albo np. do przyczepy kempingowej czy domku na kempingu. Tak naprawdę częściej lądowałam u Saamów niż u rdzennych Szwedów, a miałam też przyjemność skorzystać z gościnności Polaków mieszkających w Szwecji. Jeżeli już ktoś mnie zapraszał to zawsze było to miłe doświadczenie, gdyż był to ktoś ciekawy świata i ludzi.

Żadna z chatek noclegowych nie była w założeniu darmowa, jednak w tych wojewódzkich opłata jest niewielka i uiszcza się ją smsem. Większość nocujących nie płaci... Nocując w nich za darmo nigdy nie zużywałam żadnych zasobów, w tym drewna opałowego. Zupełnie niepotrzebnym wydatkiem było członkostwo STF, odpowiednika polskiego PTTK, będącego w posiadaniu noclegowych chatek na najpopularniejszych szlakach - nocowałam tylko w jednej i był to mój jedyny płatny nocleg podczas całej wędrówki. Ceny STF są po prostu złodziejskie - za to samo województwu płaci się 150 SEK, podczas kiedy STF żąda 550 (450 dla członków). 



Chatki odpoczynkowe i ratunkowe mają zazwyczaj szerokie ławki, na których można się przespać w razie wyższej konieczności. Spanie w nich jest tolerowane, zwłaszcza w tych, które są przy nieuczęszczanych szlakach, aczkolwiek rzadko robią to sami Szwedzi. W ratunkowych chatkach jest tylko mały zapas drewna oczekujący na kogoś, komu uratuje życie i nie należy go absolutnie używać. Uzupełniany jest raz do roku.



Nierzadko nocowałam w różnych szopach i stodołach, najlepiej zaś wspominam spanie na dworcach kolejowych.




Jedzenie i możliwości zaopatrzenia

Największa bodaj różnica między szlakami, którymi chodziłam dotąd, a przejściem Szwecji to to, że nie musiałam jeździć do sklepu: wszystkie (z wyjątkiem jednego) były na trasie. Było to ogromne ułatwienie i wielka oszczędność czasu. W Stanach 1-2 razy w tygodniu traciłam większość dnia na wyjazd do miasta i zakupy, to były duże odległości i często puste drogi. Żeby utrzymać średnią 36-37 km musiałam de facto codziennie robić ponad 40 km żeby móc potem stracić czas w mieście. W Szwecji mogłam czas tracić do woli, co też robiłam.

W trakcie całej wędrówki odwiedziłam 25 sklepów plus jeden minęłam co na 90 dni daje średnio sklep co 3,46 dnia - zazwyczaj 2 do 6. Najdłuższy odcinek to 6 dni: Mölltorp - Nora na Bergslagsleden w Örebro (212 km+dodatkowy dzień zero). Miałam 14 etapów powyżej 100 km. Wędrując wzdłuż północnego brzegu Jeziora Siljan wyjątkowo miałam sklepy codziennie. Podobnie było przez pierwsze trzy dni, ale miałam ze sobą dużo jedzenia z Polski. Wagowo wyglądało to tak jak zwykle - 1 kg prowiantu na 1 dzień plus czasem trochę więcej, bo trafiło się coś, czego nie mieli w każdym sklepie.



O dziwo trudniej było o sklepy na południu, bo tamtejsze szlaki są tak zaprojektowane, żeby omijać wszelką cywilizację. Dlatego czasem musiałam trochę podejść do supermarketu (maksymalnie 3 km tam i z powrotem). Na północy szlaki szły od jednej miejscowości turystycznej do drugiej. Jedynym miejscem, z którego musiałam pojechać na zakupy był Kvikkjokk. Da się tam kupić jedzenie w schronisku, ale ceny są 3 razy wyższe niż w sklepie. Właściwie podobna sytuacja jest po drugiej stronie Sarku, na drodze do Ritsem, ale jedzenie można kupić zarówno w niektórych chatkach STF na Kungsleden jak i w schronisku w Ritsem i tam jest ono nieco tańsze. Taniej jest zrobić zakupy w Gällivare, ale dużo prowiantu zostało mi po Sarku i nie było sensu tam jechać.




Jedzenie w Szwecji było bardzo dobre i najwyraźniej zdrowsze niż w USA, bo wróciłam bez dziwnych zachcianek. Oferta nawet małych sklepów była wystarczająca, większych całkiem różnorodna. Nie stołowałam się nigdy w restauracjach, gdyż ceny były wysokie, ale będąc w sklepie kupowałam zawsze coś świeżego do spożycia na miejscu. Bardzo smaczne i niedrogie są jogurty, można kupić bardzo kaloryczną sałatkę, serek wiejski, słoik śledzi w sosie itp.




Prawie wszędzie można było kupić mleko w proszku, więc na pierwszej połowie trasy jadałam na śniadanie płatki z mlekiem, a na drugiej piałam mleko z kawą i to na ciepło, co było wielką innowacją w stosunku do moich poprzednich wędrówek, na których oszczędzałam bardzo gaz i czas, jaki potrzeba do przygotowania ciepłego śniadania.

Chrupkie pieczywo jest znakomite na trekkingach, mało waży i jest wiecznie świeże. Wędliny są przyzwoite, sery wręcz znakomite, sery topione całkiem ciekawe i dobre na śniadanie. Moim ulubionym przysmakiem była wątrobianka.



Produktów nadających się na obiad był całkiem spory wybór. Były to zwykłe rzeczy, kupowane zazwyczaj przez hikerów na całym świecie, a więc: kuskus, błyskawiczny makaron (kolanka i makaron typu ramen), makaron ryżowy, ryż błyskawiczny (rzadko dostępny) i pure ziemniaczane (nie mogę go już niestety jeść). Z produktów mięsnych na półkach zawsze obecne były kabanosy (zwane öl korv - kiełbaską do piwa), konserwy rybne (w tym tuńczyk w buljonie w paczkach marki ICA i różne puszki, te najtańsze w 3-pakach miały najcięższe stalowe puszki więc ich unikałam), ryby wędzone (znakomity dziki łosoś rzadko dostępny, norweski powszechnie). Czasami kupowałam też jajka i gotowałam na twardo. Najczęściej przygotowywałam zupę na bazie doskonałych zupek w proszku  Varma Koppen (Gorący Kubek) o różnych ciekawych smakach. W innym przypadku powstawało danie jednogarnkowe z dodatkiem masła, pasty pomidorowej w tubie lub majonezu (w plastikowym opakowaniu).



Moim ulubionym deserem zawsze był kisiel, ale w Szwecji jadałam po obiedzie zupę owocową. Niewiele się ona różni od kisielu, bo, ponieważ robi się ją z gotowego proszku, można uzyskać dowolną gęstość. Występuje w dwóch smakach: jagodowym i różanym. Jest też owocowa wersja Varma Koppen, którą kupuję zawsze w Finlandii: leśna, jabłkowa z cynamonem i ogólno owocowa.

Chipsy są kiepskie, te tańsze nie smakują jakby były zrobione z ziemniaków, droższe z kolei są bardzo tłuste i jakby smażone w za zimnym oleju. Oczywiście jadłam je tak czy owak.

Szwedzkie słodycze nie są porywające, smakują trochę jak farbowany cukier. Czekolada też jest trochę za słodka, ale smaczna. Powszechnie dostępne są cukierki i czekolady fińskie, doskonałej jakości. Na SPL pochłonęłam jakieś 6 kg czekolady. Równe 2 g na kilometr, w gruncie rzeczy niedużo :-)



W sklepach nie ma tzw. drink mixów, które tak powszechnie stosuje się na amerykańskich szlakach. Są tylko rozpuszczalne pastylki witaminowe, ale nie używałam ich, bo wzięłam mixy z domu i wysłałam je też w paczce. Oczywiście jest herbata w torebkach.

Ceny żywności nie są wysokie. Są oczywiście wyższe niż w Polsce, ale różnica maleje wraz ze wzrostem cen w Polsce. Szwedzkie ceny właściwie nie zmieniły się w ciągu ostatnich 10 lat. Na jedzenie wydałam w sumie 7411 SEK czyli 3180 PLN, co przekłada się na 82 SEK (35 PLN) dziennie.

Oferta sklepów to zwykła oferta produktów potrzebnych ludziom mieszkającym w danej okolicy - nie hikerom. Tylko wzdłuż Kungsleden sklepy miały bardziej dostosowaną do potrzeb trekkerów, np. można było kupić gaz i liofilizaty.

Pewien problem stanowi właśnie zakup gazu na południu. Można go dostać w sklepach sportowych, ale te są tylko w większych miastach, a nie na szlaku. Choć mówi się, że gaz można kupić na stacjach benzynowych, to jednak dotyczy to regionów bardziej turystycznych. Zużywam mało gazu, więc udało mi się dociągnąć na pierwszym kartuszu aż do Dalarny, gdzie wreszcie trafiłam na sklep outdoorowy. W górach już nie było problemu. W sumie zużyłam 3 kartusze 230 g. Ich ceny są niskie - zwykle 59 SEK, czyli 25 PLN, na Kungsleden 69 SEK, czyli 30 PLN. W Szwecji powszechnie używa się kuchenek alkoholowych i rzeczywiście dawałoby to więcej swobody. 

Nie tak łatwo było o gniazdka elektryczne. Budynki często nie mają gniazdek na zewnątrz, więc musiałam specjalnie pytać w sklepach o możliwość naładowania baterii. Oczywiście nie było z tym żadnego problemu. Otwarte sieci wifi były bardzo częste, o ile pamiętam tylko w jednym miasteczku nie znalazłam sieci. Małe sklepy a także czasami supermarkety dwóch dużych sieci ICA i Coop miały wifi dla klientów.




Woda

Choć wydaje się, że Skandynawia jest tak mokra, że dostęp do wody nie powinien stanowić problemu, nie  było to wcale takie proste. W Górach Skandynawskich, owszem, nie nosiłam nigdy więcej niż 1l wody na raz. Natomiast przez pierwsze 1400 km musiałam zawsze sprawdzać gdzie będzie woda, a czasem po prostu liczyć że się coś trafi i oszczędzać. Wolałam nosić niż ciągle chodzić po domach, choć czasami zdarzyło mi się pomachać do kogoś, kto podlewał ogródek i poprosić o napełnienie butelek. Na szlakach znajdują się niekiedy krany z wodą, udostępniane przez ludzi mieszkających przy szlaku, ale nie są one gęsto rozmieszczone. Nierzadko nabierałam aż 4 litry wody na cały dzień.



Kraj i ludzie 

Szwecja bardzo zmieniła się w ciągu ostatnich 20 lat. Mam porównanie, więc i dużo obserwacji, które jednak nie zmieszczą się tutaj w podsumowaniu wyprawy. Kraj ten nie jest już aryjskim monolitem. W miastach słychać inne niż szwedzki języki, a społeczeństwo jest bardziej niż dawniej różnorodne. Większa otwartość sprawia, że przybysz nie czuje się obco. Pojawiły się problemy ze zbyt dużą ilością imigrantów, jednak w rozmowach Szwedzi potępiali zawsze rasizm i nietolerancję. Są bardzo przyjaźni i chętnie rozmawiają również po angielsku, na wsiach często zagadują. Jest to też objaw pewnego kannonu zachowań, który w skandynawskiej kulturze sprowadza się do tego że wszyscy są zawsze bardzo mili i uprzejmi. Podobało mi się, że już nie wszyscy chodzą ubrani na czarno.

Życie w zgodzie z naturą i przebywanie na jej łonie stanowi ważny element szwedzkiej kultury. Właściwie każdy chodzi po górach i spędza weekend na szlaku. Rozbudowana infrastruktura bardzo temu sprzyja.

Panujące od dawna równouprawnienie sprawia, że nikogo nie dziwi widok samotnej kobiety z plecakiem, choć muszę przyznać, że pytania o to czy się nie boję padały czasem z ust spotkanych Szwedek. Jak w każdym kraju.

Zdaję sobie sprawę z tego, że moje relacje pokazały trochę stereotypową Szwecję, ale tak ją właśnie widziałam. To naprawdę piękny kraj - jak z obrazka. Zawsze bardzo podobały mi się małe drewniane domki pomalowane na czerwono, więc z przyjemnością zaglądałam do wsi. Przyglądałam się nie tylko schludnym podwórkom i zadbanym ogródkom, ale odwiedzałam też kościoły, które na prowincji były zawsze otwarte. 




Cieniem na tym wizerunku kładło się widmo złodziejskich band plądrujących domy na wsiach. Kiedyś rzadko kto zamykał drzwi wejściowe, teraz każdy ma założony alarm. Problem ten dotyczy głównie południa - na północy mówiono mi, że jest tam po prostu dla złodziei za daleko. Szajki pochodzą z Europy wschodniej - przede wszystkim z Polski i Rumunii. Dlatego też nie zawsze miałam ochotę mówić skąd jestem.


Choć każdy Szwed chodzi z plecakiem to jednak nie ma to nic wspólnego z hikerską kulturą, do jakiej przywykłam. Zawsze wędruję samotnie i nie powinno to mieć znaczenia, a jednak bardzo odczułam brak podobnych ludzi wokół siebie. Na szlakach długodystansowych zawsze są jacyś inni długodystansowcy. Można ich rozpoznać po wyglądzie, a wszyscy czują się między sobą tak dobrze, że kontakty nie wymagają żadnych formalności. Można zwalić się obok kogoś na trawę i bąknąć dwa słowa albo i nie, można od razu przejść do narzekania albo wszcząć rozmowę bez zbędnych wstępów. W Szwecji wstęp był zawsze, a rozmówcy zawsze opadała szczęka... Nie można było wymienić doświadczeń. Każdy był miły, ale nikt nie robił tego samego, wędrowcy byli w górach dzień, kilka dni, tylko na Kungsleden kilka tygodni - i to już wydawało im się wielką wyprawą. 



Nawet osoby realizujące Gröna Bandet, czyli przejście szwedzkich gór nie byli reprezentantami hikerskiej subkultury. Po prostu byli na dłuższej niż zwykle wędrówce. Nie spotykałam ich nigdy więcej niż raz. Jedynymi osobami, z którymi czułam porozumienie byli Emily i Valter, Amerykanka i Szwed podobnie jak ja wędrujący przez całą Szwecję. Ona miała już na koncie PCT. Spotkaliśmy się kilka razy.



Trudno byłoby pominąć aspekt wędrówki, jakim był jej przebieg w czasie pandemii. Nie wszyscy odnotowali, że Szwecja była jedynym krajem w Unii Europejskiej i drugim w Europie obok Białorusi, który nie wprowadził lockdownu i ograniczył restrykcje do zakazu dużych zgromadzeń - pozwolił ludziom funkcjonować normalnie. 

Temat covidu przewijał się oczywiście bardzo często, a Szwedom było trudno wyobrazić sobie jak to możliwe, że w innych krajach podjęto tak radykalne kroki. Choć restrykcji nie ma, obywatele dobrowolnie stosują mniej uciążliwe środki zapobiegawcze jak np. społeczny dystans w miejscach zatłoczonych. Potencjalni zarażeni natomiast nie są śledzeni, nie ma kwarantann i nie nosi się masek. Osoby chore są proszone o pozostanie w domu. I tyle. Po powrocie boleśnie odczułam jak wielka jest różnica pomiędzy robieniem czegoś dla dobra ludzkości, a byciem do tego zmuszanym przez władzę.


Język

Powszechnie wiadomo, że Skandynawowie w każdym wieku dobrze mówią po angielsku i wszędzie można się w tym języku dogadać. To prawda, z bardzo nielicznymi wyjątkami wśród starszych ludzi na wsi, choć zazwyczaj i na największej prowincji starsze osoby umiały wykrztusić z siebie parę słów. Tutaj bardzo jednak przydały mi się podstawy szwedzkiego, poza tym mieszkańcom danego kraju zawsze jest miło, kiedy wykazuje się starania w tym zakresie. Szwedzki jest łatwy, przyjemnie brzmi, przydaje się choćby do tego, żeby uniknąć dziwnych pomyłek w sklepach spożywczych.


Finanse 

Całkowity koszt wyprawy wyniósł ok. 12698 SEK, czyli 5618 PLN. To moja najtańsza wyprawa, a najwięcej wydałam jak zawsze na jedzenie. W koszt wyprawy nie wliczam zakupu pamiątek, wycieczki na Lofoty  ani pobytu w Sztokholmie.

1 SEK=0,43 PLN

Jedzenie: 7411 SEK czyli 3180 PLN
Dojazd: 2222 SEK czyli 954 PLN
Noclegi: 450 SEK plus 295 SEK członkostwo STF (niepotrzebny wydatek) - razem 320 PLN
Poczta: 293 SEK czyli 126 PLN (2 paczki i pocztówka)
Gaz: 124 SEK (54 PLN) oraz ok. 25 PLN kartusz z Polski
Transport łodziami (x5): 1050 SEK czyli 450 PLN
Wydruk map: 112 PLN (253 SEK)
Inne: 550 SEK czyli 236 PLN


Sprzęt

Waga bazowa mojego sprzętu wyniosła 6,57 kg. To bardzo dużo - tyle co w Nowej Zelandii. Planując wolniejsze tempo i wiedząc o niewielkich przewyższeniach świadomie zdecydowałam się wziąć więcej, wiedząc po prostu że dam radę. Zabrałam więcej elektroniki i mocniejsze hardshelle oraz nieco cięższą kurtkę puchową. Oczywiście w porównaniu z turystami górskimi jakich spotykałam po drodze to było nic. Mój lekki sprzęt różnił się od tradycyjnego, którego używają Szwedzi i tego, o jakim się zwykle myśli pakując się do Skandynawii, myślę więc że zainteresuje Was dogłębna analiza - sprzętowi, jakiego używałam jak zwykle poświęcę osobny artykuł.




Podsumowanie

Szwecja jest zbyt bliska memu sercu żebym mogła porównać jej urodę z urodą innych krajów, a jej przejście zbytnio się różniło od moich poprzednich długich wędrówek żebym mogła je do nich bezpośrednio porównać. Nie mam więc też zamiaru porównywać - poprzestanę na stwierdzeniu, że było wspaniale. Krajobrazy były niezwykle różnorodne, a południe i północ podobały mi się w równym stopniu. Z pewnością niebawem znów się tam wybiorę...




Na koniec polecam Wam film z wędrówki: https://youtu.be/UJKJHNwjZGw




32 komentarze:

  1. Cudnie..
    Fajnie się czyta jak brodzisz w zimnym błocku po kolana...,siedząc w cieplutkim fotelu..
    :-)))
    Dzięki Tobie, ta Szwecja robi się coraz bardziej ciekawa i jest tak blisko.
    Czekamy z niecierpliwością na to kuszące podsumowanie sprzętu
    :-)))
    Krzychu z Basią

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. aaaaa..... jeszcze w temacie braku thru-hikerów na szlaku.
      Gdy kiedyś gdzieś dopadnie Cię jakieś przygnębienie , to pomyśl sobie o wszystkich Twoich fanach, czyli o nas...
      :-)))
      Jesteśmy zawsze z Tobą na każdym szlaku i Z NIECIERPLIWOŚCIĄ oczekujemy na kolejny Twój wpis,
      więc gdy dopada Cię chandra, musisz znaleźć chwilę na napisanie kilku słów na blogu i......
      możesz "... zwalić się obok nas na trawę i bąknąć dwa słowa albo i nie, możesz od razu przejść do narzekania albo wszcząć rozmowę bez zbędnych wstępów..."
      :-)))
      co prawda nie wymienimy doświadczeń, ale będziemy Cię słuchać z otwartymi gębami...
      :-)))
      I potraktuj TO, jak spotkanie z grupą najlepszych kumpli na szlaku, którzy zawsze z całego serca życzą Ci wszystkiego najlepszego ,
      :-)))
      Pozdrawiamy serdecznie

      Krzychu z Basią

      Usuń
    2. Akurat za zimnym błockiem nie tęsknię wcale... O fanach myślę - na każdy wpis ze Szwecji poświęciłam co najmniej trzy godziny. Podsumowania zajmują dużo więcej czasu, więc musicie jeszcze zaczekać na podsumowanie sprzętowe, tym bardziej że wygląda na to, że doczekałam się okna pogodowego i będę mogła śmignąć jakiś 100+ polski szlak w najbliższym czasie :-)
      Pozdrawiam z tapczanu!

      Usuń
  2. Fajny artykuł. Przyjemnie go się czytało. I bardzo praktyczne refleksje na temat charakteru szlaków w Szwecji.
    Przyznam, że nie śledziłem całości wyprawy poprzez wpisy na blogu. Jak dla mnie troszkę zbyt długa lektura. Ale po podsumowanie sięgnąłem z przyjemnością...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tegoroczne relacje pisałam ze sporym zaangażowaniem, więc mama nadzieję, że czytelnicy jeszcze do nich wrócą...

      Usuń
  3. Imponująca wyprawa. Serdecznie gratuluję!
    Ciekawe syntetyczne podsumowanie przeczytałem z dużym zainteresowaniem.
    I oczywiście czekam na podsumowanie sprzętowe i kolejne wyprawy :)

    OdpowiedzUsuń
  4. setka za setką
    przez przydeptane góry
    nigdy za dużo

    OdpowiedzUsuń
  5. Jak zwykle bardzo przyjemnie napisane - bardzo lubię Twój styl - lekki, niewymuszony, jakiś taki płynny i "zgrabny"(wspomniałam już o tym kiedyś i podtrzymuję swoje zdanie :)). Miło było poczytać o takim luźniejszym podejściu do tej wędrówki - życzę Ci więcej takich wypraw! Wyczyny na pewno są pociągające, ale ważne, żeby jednak nie zatracić siebie w tym wszystkim. Mam nadzieję, że Ci to nie grozi. Zaskoczyły mnie ceny w Szwecji, byłam przekonana, że jest tam niebotycznie drogo. Ciekawie piszesz o mentalności Szwedów, o ich podejściu do innych ludzi.Czekam oczywiście na podsumowanie sprzętowe, choć to trochę takie karmienie własnych marzeń, niestety tych niemożliwych do spełnienia. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo mi miło! Chyba życzę sobie obu rodzajów wypraw, trudno doprawdy orzec wyższość jednego nad drugim. Inny rodzaj przyjemności, ot co.

      Tak, też byłam przyzwyczajona sądzić, że w Szwecji jest drogo, ale to już przeszłość. Kiedyś ceny trzeba było przeliczać mnożąc x4, teraz już nie jest nawet x2 - zależy które produkty. Za to w Norwegii nadal x4.

      Pozdrawiam!

      Usuń
  6. "Kompasu nie zabrałam i nie był mi potrzebny."

    Łamanie utartych schematów to powolny proces. Niesamowite jak mocno trzyma się w outdoorze wysokie, skórzane obuwie, wielkie noże którymi można oskórować niedźwiedzia czy właśnie tzw. tradycyjna nawigacja.

    Oczywiście to lata doświadczeń i prawdopodobnie wczesna inicjacja z mapą sprawiły że się bez problemu obywasz bez kompasu i może nie należy innym tego sugerować, ale mam wrażenie że sporo osób i tak nie potrafi go używać. Niby są kursy prowadzone przez "uznanych podróżników" ale nie wierzę w ich wielką przydatność. Jak czytam gdziekolwiek o wędrówce na azymut to mi skóra cierpnie - w górach to prosta droga do tragedii.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W obronie tradycyjnych wartości, jeszcze niezłamanych...jestem z tych, którzy noszą kompas, chociaż używam go naprawdę sporadycznie. Ale w tych strasznie trudnych sytuacjach, kiedy już padł smartfon, zaszło słońce, nie ma ani skały ani drzewa z mchem, zostaje tylko wyczucie kierunków- skuteczne w zakresie +-10stopni (u mnie nie wszyscy mają) lub kompas. Wtedy fajnie go mieć. Poza tym bywa użyteczny przy fotografii gwiazd - nie latem na północy oczywiście. Widząc jak Finowie rozpalają ogień wiórkami z drewna, zazdroszczę- i idę szukać kory czy porostów, bo duży nóż jest dla mnie za ciężki. A buty- skórzane, z solidną podeszwą i obcasem są lepsze w wysokich górach - takich typu alpejskiego o ile się chodzi w trudne miejsca, bez szlaków i żadna moda tego nie zmieni. W bagnie odwrotnie. Tu rzeczywiście skóra się nie sprawdza. Nie ma rzeczy, która zadowoli wszystkich na raz, a nie każdemu zależy na prędkości tak jak Agnieszce. Są (wiem dinozaury) ludzie dumni z tego, że mogą dźwignąć wszystko co chcą. Zazdroszczę, jestem za słaba, ale rozumiem. Na to, co kogo cieszy w outdoorze też nie ma jednej słusznej recepty i całe szczęście. Czasem chodzę bez szlaku, w górach i to nawet nie na azymut, ale na oko (z mapą). Można się samemu nauczyć.

      Usuń
    2. Toteż napisałam, że mnie kompas nie był potrzebny, a nie że nie jest potrzebny w ogóle. W zasadzie nawigowałam całkiem tradycyjnie z papierowymi mapami. Raz jeden nie mogłam rozeznać który leśny pagórek jest który i który jest bardziej na północny zachód niż drugi. No a wtedy włączyłam telefon. Tradycjonaliści pewnie powiedzieliby, że telefon mógł się zepsuć, ale przecież zawsze mogłam się wrócić do drogi tudzież zejść wszystko jedno jak do następnej drogi, która gdzieś tam przecież była.

      Mapy to zawsze były moje ulubione zabawki. Są oczywiście lepsze i gorsze. W szwedzkich 100kach trzeba zwracać uwagę na rozmiar cieków wodnych, jeziorek i małych pagórków, bo do pewnego rozmiaru nie są uwzględniane. Ale poza tym na mapach wszystko widać. Ważne jest opanować skalę i wygodnie nie zmieniać jej zbyt często, bo wyobraźnia się przyzwyczaja do skalowania przestrzeni.

      Chodzenie na azymut to ostateczność. Wiem, że niektórzy lubią taki "challenge", wędrówkę w lesie pozbawionym charakterystycznych punktów albo zimą po jakichś śnieżnych płaskowyżach - jeśli o mnie chodzi wolę trasy z topografią umożliwiającą nawigację i spokój ducha. W brzozowych płaskowyżach mi się zdarzało używać kompasu, owszem, bo tam niby coś widać, ale i tak nie bardzo wiadomo gdzie iść. Tu jeziorko, tam jeziorko... Z tym że wtedy nie miałam smartfona.

      Usuń
    3. O, widzę że pisałyśmy jednocześnie z Kasią. Właśnie Kasię miałam na myśli pisząc o tych, co to lubią. Używanie kompasu nie jest zabronione, a zimą telefon prędzej padnie.

      Co do butów wysokich w górach typu alpejskiego mam zupełnie inne zdanie - trampki są dużo wygodniejsze i bezpieczniejsze. W bagnie z kolei sprawdzają się tylko gumowce, ale nie da się w nich robić długich dystansów. Wczoraj wyszłam w gumowcach brodzić w wezbranym strumieniu, ale zgadnijcie... Mają obcas i wróciłam z bólem kręgosłupa :-/

      Usuń
    4. Jeszcze na koniec w odpowiedzi na to co pisze Kasia - ja właśnie nie w ramach sprzeciwu wobec tradycyjnych wartości (turystycznych! :-P). Opisany sposób nawigacji to właśnie nawigacja z mapą "na oko". Na żadnym kursie nie da się tego nauczyć, bo jest to coś, co przychodzi wraz z doświadczeniem, ale też trzeba mieć do tego skłonność, bo są ludzie, którzy nie mają wyobraźni przestrzennej ani wyczucia kierunku i nie da się nic z tym zrobić.

      Usuń
    5. a ja byłam zadowolona z dziurkowanych kapci, które wzięłam do szwedzkich bagien za Twoim przykładem- co się wlało to się wylało, na kalosze namówił mnie Roman w czerwcu w Laponii i jak być może pamiętasz okazały się za niskie, poza tym poobcierały mi łydki :). Nie chcę być wredna, ale nie bywasz w miejscach gdzie są potrzebne solidne skórzane buty. Korci mnie żeby Ci to kiedyś pokazać, ale pewnie zanim znajdziesz czas zdążę się zestarzeć. Wszystkie odległe drogi o trudności od F+ w górę lub w innej skali powyżej T5/T6. To nie kwestia wygody (kapcie oczywiście są wygodniejsze) tylko przeżycia.

      Usuń
    6. Gumowce trekkingowe są wysokie, dobrze dopasowane nie obcierają, ale są ciężkie i niewygodne. Jak pobrodzisz w samych trampkach w temperaturze bliskiej zera przez dwa tygodnie to zmienisz zdanie na temat ich komfortu w bagnie.
      Proszę bardzo, jedźmy w góry i pokaż mi miejsce, gdzie się źle chodzi w trampkach! Po raz pięćsetny - wysokie buty są niebezpieczne. Nie dają pewności oparcia. Nie wiem co to jest F+ ani to jakieś T, ale rozumiem że nie masz na myśli wspinaczki ani jakichś lekkomyślnych a niebezpiecznych praktyk. Chyba że mieszasz trekking ze wspinaczką? Nie rozmawiamy przecież o wspinaczce tylko o chodzeniu. Pod postem o Szwecji... *Jak jest wątpliwość co do przeżycia to ja tam nie idę - jeszcze mi życie miłe!

      Usuń
    7. łatwa wspinaczka, w trudnym wysokogórskim terenie, F to facile- łatwe (dla wspinacza), skala z T- wszystkie znakowane szlaki w Europie mieszczą się do T3, GR20 i Orla Perć mają elementy zbliżone do T4, ale ponieważ mają ubezpieczenia to wcale nie jest tam trudno. My chodzimy z plecakiem, wielodniowo właśnie do F+ i T5/T6, długa trasa T6 to już faktycznie masakra. Nie lubię wydeptanych szlaków, dla mnie to trekking. No faktycznie to post o Szwecji :)

      Usuń
  7. A ja czytam i czytam - oczywiście chłonę wszystko z uwagą, smutnieję na polsko-rumuńskie bandy złodziejskie, weseleję na wszechobecny kontakt z przyrodą, ale cierpliwie schodzę linijka za linijką do listy sprzętowej, a tu "zonk"...
    Zapowiedziana na następny wpis... Najbardziej mi chodziło o szeroko rozumianą ochronę przed zimnem, ale z tym poczekam do kolejnego podsumowania, choć po zdjęciach już swoje wiem.
    Piękna przygoda i rzeczowy, spokojny opis. Jak zwykle przyjemnie poczytać :-)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  8. Buduję napięcie ;-) Te podsumowania to masa pisania, wygodniej jest je porcjować. Właśnie wybieram się na pewien czerwony szlak, więc cierpliwości...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. a ja zamawiam wpis o związku prędkości z uczuciem zadowolenia (szczęścia) i ewentualne jego związki z adrenaliną :). Inspirowana przez Ciebie letnia trasa w Szwecji dała mi do myślenia. W wysokich górach wiem jak to rozegrać, a tu na razieeksperymentuję

      Usuń
    2. Czemu wszyscy tak szukacie tej mitycznej adrenaliny? Na prawdę lubicie czuć się zagrożeni i w niebezpieczeństwie? Przecież adrenalina to hormon stresu wydzielany w sytuacji zagrożenia. Zagrożenia nie tylko fizycznego ale i psychicznego.
      Zawsze odczuwałem wędrówkę jako coś co prowadzi mnie do równowagi i zadowolenia czyli w kierunku endorfin a nie strachu czy stresu. Rozumiem, że wspinaczka, przechodzenie miejsc zagrożonych lawinami i to co kojarzy się z górami wysokimi może dawać strzał adrenaliny ale trekking? W dodatku taki, który prowadzi do transu/medytacji. Doprawdy nie pojmuję...

      Usuń
    3. to jest złożone, i są na to dowody naukowe, do osiągnięcia "transu/medytacji" potrzebna jest uważność, a do niej zainteresowanie, wgryzienie się w to co się robi, takie naprawdę bardzo głębokie. Nie może być zbyt łatwo ani zbyt obojętnie i nie może też być zbyt trudno- bo zmęczenie czy strach (w nadmiarze) odcinają od tych duchowych odczuć. Czyli to kwestia równowagi- nic odkrywczego :). Każdy ją sobie wypracowuje inaczej dlatego jestem ciekawa wersji Agnieszki, Wiem, że dla niej ważna jest precyzja i prędkość, ale ta wędrówka nie była powtarzaniem cudzej trasy, poszła odrobinkę (wiem, że malutką) w kierunku mojego celowego błądzenia i wolności od narzucania sobie czegokolwiek, w tym planu, stąd moja ciekawość. I jak już wcześniej napisałam ja to wszystko uważam za trekking o ile nie wymaga ciężkiego alpinistycznego sprzętu.

      Usuń
    4. Ale przecież Agnieszka pisała na temat szybkości na szlaku wielokrotnie już od czasów przejścia TE ARAROA (wystarczy uważnie przeczytać Jej wpisy na blogu i uzyska się pełną odpowiedź).
      Wspominała, że na szlakach długodystansowych najtrudniejszym elementem (który jest trudniejszy niż długości trasy), jest "wstrzelić się w okienko pogodowe"
      I jeżeli na przykład od iluś tam lat dobra pogoda na szlaku występuje w miesiącach od połowy kwietnia do początku września, to w prosty sposób należy policzyć ilość spodziewanych dni pogody (odjąć 5-10% dni na ewentualne dni zerowe/ niedyspozycje zdrowotne/obejścia spowodowane pożarami itp.), i podzielić długość szlaku przez ilość dostępnych dni, co da nam wymagany średni dystans do pokonania w ciągu dnia i sprawa szybkości na szlaku jest wyjaśniona...
      A szlak długodystansowy to nie jest kołysanie się od górki do górki, wymaga precyzyjnego planu i konsekwentnej realizacji tego planu, jeżeli chce się zakończyć wyprawę z sukcesem.
      Kolejną sprawą o której Agnieszka wspominała wielokrotnie jest możliwość uzupełnienia prowiantu czy wody, pisała, że nie była w stanie zabierać 6 litrów wody, bo to stanowiło zbyt duży ciężar, dlatego musiała oszczędzać wodę i zwiększyć ilość pokonanych dziennie kilometrów, podobnie było z jedzeniem, mogła zabrać maksymalnie osiem kilogramów jedzenia na osiem dni, a odległość między sklepami wymuszała pokonywanie odpowiedniego dystansu dziennie
      Więc odpowiednią szybkość na szlaku wymusza sam szlak.

      A jeżeli dobrze zaplanuje się i rozwiąże sprawy organizacyjne na samym początku, to później w czasie wędrówki ma się spokojny umysł ( bo trzeba tylko wykonywać ustalony plan dnia), i można w pełni cieszyć się szklakiem , smakować go i wchłaniać go wszystkimi zmysłami i podziwiać te widoki gdzie żyli bohaterowie ulubionych książek Agnieszki o których pisze, że czytała je po tysiąc razy (o tym pisała również wielokrotnie),
      Łatwo zrozumieć, że sam fakt , że jest się w takich miejscach powoduje, że odczuwa się euforię, osiąga się stan transu.., stan błogostanu..., o jakim pisze Barsus .
      Agnieszka pisała również, że po przejściu każdego kolejnego szlaku, zwiększa się jej kondycja , że na TE ARAROA pokonywała ok. 20 km dziennie , a obecnie 36-40 km, więc jest to Jej normalny dystans, a w przeliczeniu na godziny Jej tempo jest wręcz powolne, bo tylko 3-3,6 km na godzinę, czyli spacerek...
      A poza tym Agnieszka znajduje jeszcze czas na robienie filmików, czy kąpiele w jeziorach, więc nie jest to "bieg na czas"...,
      po prostu jest konsekwentna w realizowaniu swojego planu.
      :-)))
      Pozdrawiam serdecznie
      Krzychu

      Usuń
    5. Ależ wiem, czytałam zdarza mi się czasem pochodzić. Konieczność to konieczność, ale nie ma to przełożenia na przyjemność. I ponieważ tegoroczna Szwecja Agnieszki była jak sama deklaruje dla przyjemności, czekam co z tego wynikło pod względem radości istnienia. Czy ta dowolność jakiej teraz doświadczyła, ten brak presji wywołał więcej radości, czy mniej? Nie chcę bić piany, bo dalej najbardziej mnie interesuje radość, ale spokojny umysł to nie to samo co endorfiny, a euforia to dość kapryśne zwierzę, wystarczy zajrzeć do innych blogerów, są tacy co pomimo najpiękniejszych krajobrazów i braku nieszczęść nieustannie przeżywają dramaty. Także chyba troszkę o czymś innym myślimy :) Precyzując- ciekawi mnie kolejna lekcja szlakowej radości. Wiem swoje, ale nie wiem wszystkiego więc szukam. I tyle. A z górami- chodzę czasem po bardziej płaskim, bo mnie zainspirowała Agnieszka, jak się da chętnie jej kiedyś pokażę mój świat, czyli wyższe góry. I to też tylko tyle.

      Usuń
    6. Każdy z nas widzi i odbiera ten świat "swoimi oczami", to co dla jednego jest oczywiste dla innego jest niezrozumiałe i może zaistnieć sytuacja, że mówimy o tym samym a jednak nie rozumiemy się :-)
      Przyznaję rację, że nie ma sensu dalsze bicie piany, ale jeszcze tylko kilka słów na temat dramatów na szlaku pomimo przebywania wśród pięknych krajobrazów.
      Jest oczywiste, ze ta sama sytuacja która dla jednego jest piękną przygodą, dla innego może być ciężkim przeżyciem.
      Jedną z podstawowych przyczyn dramatów na szlaku (czy nawet tych poważniejszych w życiu codziennym), jest życie niezgodne ze swoją prawdziwą naturą, Jedną z podstaw szczęśliwego życia i czerpania z niego przyjemności jest odkrycie swojej prawdziwej natury i życie w zgodzie z nią, bo niestety ale swojej natury nie jesteśmy w stanie zmienić. (kluczem jest słowo "prawdziwej")
      Mały żartobliwy przykład
      Jest sobie pluszowy miś, który oczywiście ma naturę "pluszowego misia", lubi siedzieć w ciepełku, być drapany za uszkiem, mieć czesane futerko i lubi być podziwiany i..., któregoś dnia słyszy opowieść, że w lesie żyją prawdziwe misie, które niczego się nie boją i są królami puszczy .
      I pluszowy miś stwierdza, "to mi się podoba..., a dlaczego nie ja...?, przecież marnuję się tutaj..., nareszcie zacznę żyć prawdziwym życiem..!!!"
      i ogłasza światu , że wyrusza w podróż do puszczy.
      Przez pewien czas jest szczęśliwy, niosą go emocje (nareszcie jest prawdziwym misiem), i nawet jest podziwiany co dodaje mu dodatkowej energii, ale... po pewnym czasie zauważa, że ma brudne futerko..., że przemoczył go zimny deszcz..., zimno mu w łapki.... , nikt nie drapie go za uszkiem i że to wszystko jest tak naprawdę inne, niż sobie wyobrażał
      i wtedy powinien wrócić , powiedzieć "... nie.., to nie dla mnie, ja jednak potrzebuję czegoś innego.." i żyć jak żył wcześniej(w zgodzie ze swoją naturą), ale nie..., misiu nie może przyznać, że jednak nie jest prawdziwym niedźwiedziem a jest pluszakiem (a może nawet nie jest świadomy, że może być szczęśliwy, ale żyjąc w inny sposób), ponadto jego napuszone do granic ego nie pozwala mu na to, więc brnie dalej, nie cieszą go już piękne krajobrazy, piękne miejsca, zrobił się drażliwy, jest nieprzyjemny nawet dla swoich najbliższych...i przeżywa dramat i marnuje swoje życie (dobrze, jeżeli tylko swoje)
      I jest to oczywiste, że jeżeli postępujemy w zgodzie ze swoją naturą, każdy dzień przynosi radość i zadowolenie, jesteśmy szczęśliwi.., a próby udowodnienia sobie i światu, że jest się kimś innym niż jest (do tego bardzo często dochodzi chęć połaskotania swojego ego), są podstawą wielu życiowych dramatów o wiele poważniejszych niż te na szlaku i tak po cichu przyznam się, że śmieszą mnie takie wewnętrzne dramaty "pluszowych misiów", których przyczyną są.... "pluszowe misie" (nie mówię oczywiście o dramatach spowodowanych przez czynniki zewnętrzne , przez naturę, czy inne żywe stworzenia).
      I to tyle.
      Poza tym, znajdujemy się na terenie Agnieszki i chyba już dawno zeszliśmy z wytyczonego szlaku i chyba zaczynamy uskuteczniać sobie prywatne wycieczki, więc spadam, bo dostanę drągiem po plecach od Agnieszki.
      Miło było
      :-)
      Krzychu

      Usuń
  9. Genialne porównanie Krzychu (gratuluję), teraz jak znów kiedyś trafię na wyciskające łzy z oczu podróżnicze dramaty, zobaczę misia :)
    Agnieszka mam nadzieję daruje, bo to niechcący.

    OdpowiedzUsuń
  10. To dość złożony temat, który mam zamiar niedługo poruszyć, napisałam coś na temat roli szybkiego tempa i pozytywnego stresu w trakcie wędrówki po powrocie ze Szwecji i jak przyjdzie pora opublikuję.

    Stres nie jest zjawiskiem jednoznacznie negatywnym, a raczej istnieje w dwóch wariantach, negatywnym i pozytywnym. Granica jaka między nimi przebiega jest cienka. Jak to się dzieje, że pojawia się jeden albo drugi u każdego wygląda inaczej. Są ludzie, którym przyjemność sprawia wybrnięcie z niebezpiecznych sytuacji (przechodzenie rzek czy wspinaczka - to zapewne Kasia) i są tacy, którzy wolą rodzaj wewnętrznej gry (to ja - pożary czy trudne brody to nie jest coś czego wyczekuję i tego rodzaju adrenaliny nie lubię, choć akceptuję i radzę sobie z nią). W obu przypadkach jest to przyjemny stan wysokiej koncentracji, wiary we własne siły.
    Znalezienie odpowiedniej motywacji jest na długich szlakach niezbędne. Stres pozytywny coś takiego daje, czy chodzi o zdrową rywalizację z innymi hikerami czy też stawianie sobie samemu jakichś celów, a następnie czerpanie zadowolenia z ich osiągania.

    Szwecja była inna, nie żeby pozbawiona w ogóle napięcia, bo jednak wyszło mi te ładne 90 dni i przecież nie wylegiwałam się do góry brzuchem, ale jednak nie dałam z siebie wszystkiego i tylko czasami wykonywałam jakiś wieczorny marszobieg. Radość była, ale z innych rzeczy. Z tych, z których świadomie rezygnowałam poprzednio.

    OdpowiedzUsuń
  11. Hej!
    Rzadko czytałem ostatnio, a nie komentowałem wcale, choć zarówno podsumowanie Szwecji, jak i ostatnie dyskusje (ta o kompasach szczególnie :P ) wzbudzały moje zainteresowanie, a nawet chęć dyskusji ;) Ale ostatnio dużo się działo tak u mnie, jak i w kraju / na świecie. Nie zdążyłem jeszcze wrócić (i to przed czasem) z "zastępczego" wyjazdu (b. udanego skądinąd), który sfinansowaliśmy ze zwrotu za bilety z niedoszłej Am. Pd., a już gruchnęła wieść o ostatnich wydarzeniach w naszym kochanym kraiku. Po powrocie jak wielu innych udałem się na długie, pełne gniewu spacery :) Piszę to, bo przed chwila zobaczyłem na Twoim blogu charakterystyczną ikonkę z błyskawicą. Tak trzymać!
    Wyrazy obywatelskiej solidarności
    -J.
    P.S. To co wyrabiają nasi włodarze przypomina żywcem bal wampirów z "Karmazynowej nocy" Trojanowskiej (1982). Teksty powstałe w ponurych czasach niestety się nie starzeją...
    https://www.youtube.com/watch?v=b8M-g2WrW7Y

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej, tak, ostatnio taki zamęt, że nie mam głowy do własnego bloga... Spacery nabrały innego wymiaru :-) Dziękuję! Błyskawica przyciągnęła mi jakieś boty z Ukrainy, ale google sobie z nimi radzi :-P
      Właśnie powstał film ze Szwecji, a w drodze jest relacja z Mazowsza, polecam :-)

      Usuń